Littera scripta manet (3)

Świeca trzecia
żółta

 

Causa morbi inventa curatio facilis est
Po odkryciu przyczyny choroby leczenie staje się łatwe

Przygotowujemy się już do Świąt, niedługo Nora wypełni się dziećmi. Moje wnuczki z wprawą zabrały się do pieczenia, gotowania i sprzątania. Hermiona zaszywa się w naszej bibliotece – nie lubi czuć się niepotrzebna. Ja natomiast przesiaduję na strychu, męcząc oczy być może ostatnimi swetrami Weasleyów. Swetrami, które już dawno przestały być tylko swetrami Weasleyów. Z jednakowymi grymasami na twarzach od wielu lat noszą je dzieci Potterów, Alberów, Leonardsów, Ringterów i Jonesów. Od jakiegoś czasu zaczynam dziergać je już początkiem lata, by mieć pewność, że zdążę ze wszystkimi.
Po raz pierwszy od stu trzech lat spędzę Boże Narodzenie samotnie, mimo że dom jak zwykle będzie pękać w szwach. Błądzę po korytarzach, szukając cieni, które – mam nadzieję – będą mi znajome. Nora jest większa niż kiedykolwiek wcześniej, a moje kolana nie zginają się już tak jak powinny. Nikt nie rzuca zaklęć rozgrzewających stawy jak Artur. Dni takie jak ten utwierdzają mnie w przekonaniu, że ta moja pożal się Merlinie kronika będzie kiedyś potrzebna. Wystarczy spojrzeć, jak beztrosko teraz żyjemy, mimo że w naszych oczach czai się przeszłość. Co będzie, gdy zabraknie świadków?
Już pod koniec listopada do Nory przyjeżdża Sabelle, moje dziecię smutku. Mimo że swoimi brązowymi włosami i ciemnymi oczami wcale nie przypomina własnej matki, w każdym jej ruchu dostrzegam Letice, która dzień po Bożym Narodzeniu skończyłaby pięćdziesiąt trzy lata. Z roku na rok coraz trudniej mi ją sobie wyobrazić. W mojej pamięci na zawsze pozostanie dzieckiem z wylęknionymi oczami i dłońmi splecionymi na brzuchu. Nawet w ciąży wyglądała, jakby miała zaraz ulecieć na wietrze.
Opowiadam jej. Opowiadam Sabelle, trochę naiwnie wierząc, że mam przed sobą jej matkę. Po śniadaniu zamykamy się w małym saloniku Nory, siadamy w fotelach przy kominku i pijemy herbatę pachnącą domem. Moja pierwsza praprawnuczka dawno już wyrosła z kucania u moich stóp i podjadania czekoladowych ciastek. Teraz siaduje wyprostowana w fotelu, zakłada okulary i uzbrojona w notes przestaje być moją dziewczynką, a staje się poważną panią profesor. Na szczęście wciąż ma ten błysk w oku, który oglądałam przez wiele lat.
Czasami przychodzi do nas Fleur. Wciąż zgrabna i wyprostowana, mimo upływu lat. Już od jakiegoś czasu mogę patrzeć na jej długie, rozpuszczone srebrzyste (teraz naprawdę) włosy i nie czuć dreszczu. Jeśli ja traktowałam Sabelle jak córkę, to dziewczyna miała dwie matki. Oczy Fleur stają się mniej zimne, gdy moja synowa patrzy na tę obco-znajomą kobietę i obie się uśmiechamy, jakbyśmy chciały powiedzieć: Zobacz, jak dobrze nam poszło.
Ranki spędzam z Sabelle, opowiadając jej o bohaterach, datach i bitwach. O ludziach piszę nocami, płomień świecy jest chwiejny, tak jak moje pióro. Jesteśmy tak długowieczni, a nasza pamięć tak ułomna. Pamiętamy to, czego nie chcemy, podczas gdy najpiękniejsze chwile zacierają się w naszym umyśle. Niezależnie od tego, jak mocno się skupię, nie wiem już, jakie kwiaty podarował mi Artur, kiedy prosił mnie o rękę. Za to pamiętam kolor nieba za oknem w dniu, w którym wszystko, na co pracowaliśmy przez tyle lat, rozpadło się w drobny mak.
– Babciu? – Sabelle przerwała wczoraj mój długi monolog o wczesnych latach dyrektury Minerwy. Doszłam do wniosku, że pewnie wcale go nie słyszała zajęta rozmyślaniem o czymś innym.
– Tak, kochanie? – Popatrzyłam na nią badawczo i sięgnęłam po filiżankę z herbatą.
– Ja wciąż tego nie rozumiem. Jak… Żyliście ze sobą ponad sto lat, prawda?
– Sto cztery, jeśli chcemy być dokładne – powiedziałam cicho, wciąż nie wiedząc, do czego zmierza.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, że się kłócicie. To znaczy… Jako mała dziewczynka brałam za pewnik to, że ludzie po prostu się kochają i żyją tak jak wy. Ale…
Westchnęłam.
Sabelle pod wieloma względami jest dokładnym przeciwieństwem swojej matki. Letice była delikatna, jakby utkana z promieni słońca. Włosy tak jasne, że prawie białe odziedziczyła po Ringterach. Miała szare oczy i mleczną cerę. Wszystko w niej było jasne, blade i wiotkie. Po tym jak większość moich wnuków w taki czy inny sposób przewinęła się przez Norę, nie byłam przygotowana na Letice – moją pierwszą prawnuczkę. Bałam się spuścić ją z oka choćby na chwilę, bo zdawało się, że wystarczy tylko leciutko nacisnąć, by połamać jej kości.
Natomiast Sabelle to dziecko ziemi. W dzieciństwie potrafiła całe dnie bawić się w piaskownicy, jej pucułowate, rumiane policzki zwykle były umorusane błotem. Nikt z nas nie podejrzewał, że kiedyś będzie rozgrzebywać dawne dzieje i fakty zamiast piasku. Nawet gdybym pomyślała kiedyś, że Sabelle poświęci się nauce, podejrzewałabym raczej, że zostanie nauczycielką zielarstwa w Hogwarcie. Nie historii za oceanem tak wielkim, że nawet magia nie ułatwia podróży.
Sabelle przeczesała palcami grzywkę i popatrzyła na mnie wyczekująco. Jakby prosiła, bym domyśliła się, o co tak naprawdę chce zapytać.
– Ale? – zapytałam łagodnie. To nie tak, że nie chciałam, by wiedziała. Po prostu to jeden z niewielu tematów, do których nie lubię wracać. Dlatego trzecią świecę zapaliłam dopiero dziś. Wciąż miałam wrażenie, że słowa zapisane ostatnio przejmą nade mną kontrolę.
– No cóż… – Uśmiecha się. – Potem okazało się, że ludzie jednak czasami się kłócą. I tym trudniej mi uwierzyć, że ty i dziadek…
– Tak, ja i dziadek bardzo się kochaliśmy. I nigdy nie myśl, że ta jedna kłótnia, o której mówiłam ci ostatnio, cokolwiek zmieniła.
– Co takiego się stało? – To jedno z tych pytań, które wydają się najprostsze na świecie. Sabelle popatrzyła na mnie przenikliwie, opierając łokcie na kolanach. Była jak Hermiona, drążyła do końca. Jej dzieciństwo wypełniały zagadki i dociekania.
Uniosłam pustą już prawie filiżankę do ust, by zyskać na czasie.
– Sabelle, wiem, że czasami mogło ci się wydawać, że jestem kryształowo czystą osobą. Ale pewnie sama już wiesz, że tacy ludzie nie istnieją. Opowiadając ci dzieje naszej rodziny, ominęłam rok 1999 i kilka późniejszych lat. Na pewno to zauważyłaś.
Nigdy wcześniej nie było mi tak trudno. Czułam się trochę jak dziecko, które stłukło wazon, a teraz ma się do tego przyznać. A z drugiej strony mój lęk czerpał siłę z zupełnie innych otchłani. Wciąż pamiętałam pełne zachwytu oczy pięciolatki, gdy rzucałam Lumos. Czułam dotyk drobnych, ale silnych palców splatających mi warkocz. Sabelle powiedziała wtedy, że jestem księżycową królową. Miała najwyżej osiem lat. Byłam pierwszą osobą, do której się uśmiechnęła. Nie chciałam jej stracić.
– Na pewno wiesz, że gdy Ginny zaszła w ciążę, przeniosła się do Rumunii.
– Ze względów bezpieczeństwa, prawda? Tam wciąż było spokojnie, a Charles i Helen sami to zaproponowali, tak? – powiedziała z taką miną, jakby ktoś odpytywał ją w szkole.
– Tak… – Chciałam zamilknąć w tym momencie, ale coś nakazywało mi mówić dalej: – To nie do końca prawda, Kwiatuszku. Charlie przyjął Ginny pod swój dach na mają prośbę. A tak naprawdę to dom należał do Helen, a moja prośba była bardzo stanowcza.
– A co na to Ginny? – Sabelle znów pokazała, że potrafi zadać pytanie trafiające w sedno.
– Po tym jak powiedziała mi o ciąży, nie odezwała się do mnie ani słowem. Miała tylko dziewiętnaście lat i wciąż było w niej wiele z dziecka. Za to Artur… Artur się ze mną nie zgadzał. Gdy tylko wspomniałam o przeprowadzce, zaprotestował. Ginny zawsze była jego oczkiem w głowie.
– Ale postawiłaś na swoim.
– Tak. – Pokiwałam głową w zamyśleniu. – Zorganizowałam wszystko sama, za plecami Artura.
– A Ginny? Nie buntowała się? – Sabelle najwyraźniej nie mogła zestawić wizerunku Ginny, jaką zna, z tą sprzed siedemdziesięciu lat. Co dziwne, zwykle podczas naszych rozmów używałyśmy imion wszystkich członków rodziny, mimo że poza tym pokojem każdy starszy niż rodzice był „dziadkiem” lub „babcią”.
– Ginny przeżywała swoje burze sama. Do tego stopnia, że czasem nie wiedzieliśmy, kiedy szaleje sztorm.

21 października
1999
Czasem zastanawiam się, czy tego wszystkiego nie wymyśliłam. Czy nie uczepiłam się tej wymyślonej miłości na ponad dziesięć lat, nieco bezmyślnie, ale uparcie. Wydarłam dla siebie ten jeden rok dawno temu, a później żebrałam o godziny i minuty, których nie powinnam potrzebować.
Irytuje mnie wszystko w tym domu. To, co przypomina mi Norę, i wszystko to, co jest skrajnie różne. Nie mogę znieść współczującego wzroku Helen i zagubienia Charliego. A najgorsze są poranki i wieczory, gdy siadają razem w kuchni i po prostu rozmawiają. Mam wrażenie, że Helen niczego nie musiała sobie wymyślać.
Co mogłam wiedzieć o miłości jako dziesięciolatka? Wtedy mogłam lubić, uwielbiać, kochać go tak jak kochałam nowy model miotły, który zauważyłam na wystawie, ale którego nie mogłam mieć. Niewiele więcej wiedziałam o miłości jako jedenastolatka i piętnastolatka. Potem przyszło to, co mama nazywa przedwojniem, a ja wciąż nie wiedziałam, że to wszystko wymyśliłam, czepiając się tej myśli.
A najgorsze, że jego miłość też wymyśliłam.
Mam dosyć jej oczu, ciepłych, cieplusieńkich oczu Helen, w irytującym odcieniu miodu, wpatrujących się we mnie ze współczuciem, zrozumieniem, z troską. Nie chcę jej troski i współczucia, bo przecież doskonale wiem, że nie są prawdziwe. Współczucie to nie jest to, czego oczekujesz, gdy oznajmiasz ludziom, że spodziewasz się dziecka. Nie miałam nadziei na kwiaty, uściski i gratulacje! Ale nie oczekiwałam wiązanki wyzwisk i palącego policzka.
Mogę to napisać, podkreślić – jestem w ciąży. I nie jest to owoc miłości, jak to określają te wszystkie znudzone życiem pisarki piszące dla równie znudzonych kur domowych. Owoc głupoty. Tak, to prędzej.

Nie wiem, dlaczego Ginny zdecydowała się na pisanie pamiętnika. Nigdy nie przejawiała skłonności do zapisywania tego, co ważne, nie lubiła robić notatek. Sądząc po tym pierwszym wpisie, tylko tak mogła dać upust swoim emocjom. Pergamin pełen jest kleksów, skreśleń, a wszystkie kropki to maleńkie dziurki. Nie mogę uwierzyć, że była wtedy sama, tak daleko ode mnie.

Helen, mimo swojej niepełnosprawności, jest jedną z tych irytujących, pełnych energii osóbek. Jest drobna, z łatwością mogłaby uchodzić za młodszą ode mnie. Ma kręcone włosy, długości akurat takiej, że nie trzeba poświęcać im wiele czasu.
Niekiedy trzeba zmrużyć oczy, bo patrzenie na nią boli. Doskonale wiem, dlaczego mój brat zwrócił na nią uwagę.
Jest zamknięta w tym domu jak ja. Ale zdaje się, że wcale tego nie zauważa. Gdy nie ma Charliego, spędza długie godziny przy komputerze i nazywa to pracą. Ja w tym czasie siedzę w pokoju, który chyba powinnam zacząć nazywać swoim. Nie chcę z niego wychodzić. A już tym bardziej nie mam ochoty wyjść na zewnątrz. Nie znam tego obco brzmiącego języka, boję się tych ludzi.
W tym domu czuję się jak na terytorium wroga. Nie mogę odnaleźć się wśród tych wszystkich mugolskich sprzętów. Kuchnia w niczym nie przypomina tego, co znam. Na dodatek szafki są dla mnie o wiele za niskie.
Odkąd tu przybyłam, Helen dwanaście razy w taki bądź inny sposób proponowała mi rozmowę i pomoc. To daje średnio jedno irytujące pytanie na dwa dni.

Gdybym nie zdecydowała się na pozostanie w domu i macierzyństwo, pewnie poświęciłabym się historii, jak Sabelle. W czasie gdy uczyłam się w Hogwarcie, byłam jedną z niewielu osób, które nie przysypiały na wykładach Binnsa. Owszem, nudziłam się, zwłaszcza później, gdy wyprzedziłam program swoimi lekturami do poduszki. Ale historia zawsze mnie pasjonowała. Jak to się dzieje, że niektórzy wciąż trwają, uwięzieni między kolejnymi cyframi dat, a pamięć po innych umiera?
Moja mama zawsze powtarzała, że najważniejszy przedmiot dla młodej czarownicy to zaklęcia. Co wakacje uczyła mnie kolejnych czarów domowych. Tak naprawdę nigdy ich nie lubiłam. Ale w końcu stały się dla mnie czymś naturalnym, a przecież nie narzeka się na powietrze albo na to, że mamy u każdej dłoni po pięć palców.
Wciąż stają mi przed oczami ryciny przedstawiające Ravenclaw. To jej życiorys pojawia się w Historii Hogwartu jako pierwszy. Jej biżuterię i swój zachwyt pamiętam do dziś. Miałam dziewięć lat, gdy w końcu mama pozwoliła mi przeczytać tę zniszczoną, grubą księgę. Mimo że ryciny były przeciętnej jakości, z łatwością mogłam wyobrazić sobie, jak materiał sukni Roweny mieni się delikatnie, a biżuteria lśni.

30 sierpnia 1998, wrzosowisko gdzieś na południu Szkocji
Lato się kończy. Powinniśmy kierować się w stronę cywilizacji choćby po to, by zaopatrzyć się w cieplejsze ubrania. Nasz namiot wymaga naprawy. Już od dawna nie mamy świec, pisanie z różdżką w jednej ręce jest dosyć trudne.
Ron właśnie skończył wartę, wszedł do namiotu z
Historią Hogwartu w ręce. Robi mi się mdło, ilekroć spojrzę na tę książkę.

Rankiem 31 sierpnia
To brosza! Większość nocy poświęciliśmy na przeglądanie wizerunków Roweny. Tylko na jednym z nich brosza pojawia się przypięta do sukni Założycielki. Na innym została wpleciona we włosy tak misternie, że nie dopatrzyliśmy się jej wcześniej. Na innym zaś jest częścią tła.
Kiedy wczoraj siedziałam nad prawie pustą kartką, zastanawiając się, o czym pisać, skoro tak naprawdę nic się nie dzieje, do namiotu wszedł Ron. Usiadł obok mnie i zajrzał mi przez ramię.
– Masz siłę, by zerknąć na to jeszcze raz? – Położył przede mną książkę. Popatrzyłam na niego znużona i zniechęcona.
– Tylko jeśli coś znalazłeś – odparłam.
– Znalazłem.

Sabelle nigdy nie skupiała się na historii Hogwartu. Zna ją oczywiście, jednak w kręgu jej zainteresowań zawsze będzie dominować to, co dla mnie było po prostu rzeczywistością. Dziwnie myśleć o swoim życiu jako o historii. Za kolejne sto lat (to niczym mgnienie) ten okres będzie odległy niczym czasy Założycieli.
Po wojnie te ostatnie nazwano czasami najdawniejszymi, co jest głupie i śmieszne. Jak można zapominać o tym, co było przed Hogwartem? Powstało wiele fabularyzowanych opowieści, których autorzy – a zwłaszcza autorki – łączyli Założycieli w pary we wszystkich możliwych konfiguracjach, najczęściej odbiegając od prawdy tak dalece, jak to tylko możliwe. Przeczytałam kilka takich książek. Po tym jak w jednej z nich śledziłam losy Roweny codziennie korzystającej z kominka (kilkaset lat przed wynalezieniem proszku Fiuu!), doszłam do wniosku, że pozostanę przy wersji początków Hogwartu, którą opowiedziała mi mama. Oto ona.
Gdy mury szkoły już powstały, a pierwsi uczniowie zaznajomili się z magią, Helga po raz kolejny powiła bliźnięta. Jej mąż, szanowany, ale ubogi Hufflepuff, nie posiadał się z radości. A jednak w zamku czaiła się zawiść i miała ona zaatakować z tej strony, z której nikt by się tego nie spodziewał.
W tym czasie Gryffindor został wdowcem, jego żona umarła bezdzietnie, a on przysiągł jej wierność. Mimo że założyciele nigdy nie wybrali swojego przywódcy, Godryk cieszył się największym szacunkiem. Ale to Slytherin pragnął władzy.
Rowena była najmłodszą z Czwórki, wcześnie osierocona, najbardziej ceniła sobie wiedzę. Miała oczy w kolorze zachmurzonego nieba, mleczną cerę, usta czerwone jak krew i długie włosy czarne niczym skrzydła kruka. Spędzała w swoich komnatach długie godziny. Dzięki temu znamy teraz wiele przydatnych zaklęć. Na początku nie zauważała drobnych gestów i uśmiechów Salazara.
Stało się tak, że kiedy Rowena wybrała się na przejażdżkę po hogwarckich terenach, koń poniósł. Salazar znalazł się przy niej w mgnieniu oka. Zaniósł kobietę do zamku, a następnego dnia oficjalnie się oświadczył. Rowena zwlekała z odpowiedzią, bo w gruncie rzeczy Salazar zawsze budził w niej lęk. Szanowała go jednak za doświadczenie, które zbierał kilkadziesiąt lat dłużej niż ona.
Na zamku zjawił się medyk, by obejrzeć opuchniętą nogę Ravenclaw. Przychodził prawie codziennie przez kilka tygodni, a Rowena odwlekała w tym czasie odpowiedź dla Salazara. Medyk był ledwie kilka lat od niej starszy, miał szczery uśmiech, mocne dłonie nawykłe do pracy i głęboki głos. Pochodził z rodziny mugoli, a jednak władał magią. Nikt nie uczył go nigdy zaklęć, więc Rowena z ochotą przyjęła ten obowiązek. Sama miała wiele pytań dotyczących leczenia. Tak minęły cztery miesiące.
Dzieci Helgi stawiały pierwsze kroki, podtrzymywane przez starsze rodzeństwo. Z Hogwartu wyszło już wielu znakomitych czarodziejów, prestiż szkoły wzrastał. Czwórka zatrudniała coraz więcej służby, zamek stawał się samowystarczalny. W obecnej sytuacji jedynymi jego spadkobiercami byli synowie Helgi. Poczciwy Hufflepuff jednak wcale o tym nie myślał, zajęty pracą w stajniach, ponieważ ponad zwierzęta kochał tylko swoją żonę i dzieci.
Salazar kipiał wewnętrznym gniewem. Najstarszy syn Helgi miał dopiero pięć lat, a jednak wykazywał zdolność do władania magią. Gdy Slytherin zmusił wiatr, by ten popchnął dziecko prosto w nurt rzeki, malec uniósł się lekko i opadł delikatnie na drugim brzegu. Wkrótce latanie z jednej strony na drugą stało się ulubioną, choć niebezpieczną zabawą wychowanków Hogwartu.
Salazar musiał przyznać, że dzieci Helgi, choć umorusane, głośne i niegrzeczne, znajdują się pod opieką magii. Niegodne! Wykrzykiwał w swoich lochach, zaklinając broszę w kształcie kruka. Nie mógł znieść afrontu, ostatnio coraz częściej widywał Rowenę z tym medykiem z mugoli. Od blisko półrocza nie dała mu oficjalnej odpowiedzi.
Wkrótce posłał prezent do swej wybranki, a ta gdy tylko wpięła klamrę, poczuła pragnienie, by ujrzeć Slytherina i osobiście mu podziękować. Do jej drzwi zapukał Dariusz, w ręku trzymał wianek upleciony z pospolitych kwiatów. Cóż za niegodny jej podarunek, pomyślała Rowena, bez słowa wymijając mężczyznę, którego kochała.
Nie minęły trzy dni, a na zamku odbyła się uczta z okazji zaręczyn Salazara i Roweny. Dziewczyna promieniała szczęściem, goście zwrócili uwagę na piękną broszę spinającą jej szatę nad piersią. Ruszyły przygotowania do zaślubin. Wszyscy zauważyli, że z pogodnej, trochę nieobecnej kobiety Rowena przemieniła się w chłodną, pełną jadu wiedźmę. Nie rozstawała się ze swoją broszą.
Dariusz przychodził jeszcze kilka razy do zamku, ale szybko zarzucił ten zwyczaj zniechęcony obelgami.
W tym czasie Ravenclaw prowadziła rozmowy ze skrzatami. Była to dumna i honorowa rasa, jej przedstawiciele żyli na pustkowiach, gdzie stały ich schludne i zadbane domostwa ukryte dzięki magii, o której nie śniło się człowiekowi ani wtedy, ani dziś. Wielka Czwórka pragnęła zawrzeć sojusz ze skrzatami, by poznać istotę magii i uzyskać pomoc w utrzymaniu zamku w czystości.
Tego wieczora miało się odbyć jedno z ostatnich spotkań, więc do Hogwartu przybyła setka skrzatów, z ich dumną, ale pogodną królową na czele.
Do układania się ze skrzatami wybrano Rowenę, albowiem była łagodna, a zarazem stanowcza. A jednak ten dzień kładzie się cieniem na całej naszej historii. Ravenclaw w napadzie szału, gdy skrzaty nie zgodziły się na jedną z jej próśb, zniewoliła je czarami. Od tej pory skrzaty są podległe czarodziejom. Wciąż pozostając dumnymi i honorowymi.
I tak, dzięki magii królowej skrzatów Rowenie otworzyły się oczy. Gdy czar prysł, Ravenclaw padła na kolana przed skrzacią królową i błagała ją o wybaczenie. Prosiła też o pomoc w cofnięciu własnego zaklęcia.
W noc po tym wydarzeniu Rowena nie spała. Dostrzegła wszystkie błędy ostatnich tygodni i chciała wyrzucić broszę. Wtedy jednak pojawiła się przed nią jedna ze skrzacich dam dworu. Po twarzy skrzatki spływały łzy, a jej oczy z każdą chwilą stawały się większe. Stanowczo zakazała niszczenia broszy. Wzięła ją w swoje drobne dłonie i powiedziała, że cały mrok został z niej usunięty przez królową.
Rowena szlochała przez kolejne siedem dni, a zajmowała się nią właśnie ta skrzatka. Gdy minął tydzień, Slachtka siłą uniosła swoją panią z posłania i wpięła jej we włosy broszę. Od tego czasu ozdoba była wyczulona na nawet najmniejszą oznakę fałszu i zła.
Zniewolenie skrzatów było ostatnim złym uczynkiem Roweny.
Ukochany medyk wyjechał w dalekie kraje, by wciąż się kształcić, a w końcu założył własną szkołę magii.
Slytherin do końca swych dni zatruwał się własną zawiścią, aż wreszcie musiał opuścić jedyne miejsce, jakie kiedykolwiek kochał. Hogwart pozostał w rękach dzieci Hufflepuff, które okazały się na tyle godne magii i władzy, że po dziś dzień w murach szkoły uczy się czarodziejstwa.
Taką wersję Legendy o Założycielach opowiadała mi mama. Nikt jednak nie zapisał jej w Historii Hogwartu, więc Hermiona nie mogła o niej wiedzieć. Harry’emu natomiast nie miał kto opowiadać czarodziejskich baśni. Tylko Ron mógł powiązać historię, którą opowiadałam mu, gdy nie mógł zasnąć, z upiorami, które nie dawały im spokoju nawet na jawie.
W świecie, w którym ghule mieszkają na strychach, w którym robiąc zakupy, możesz natknąć się na skrzaty domowe, a w banku obsługuje cię goblin, w świecie, w którym sama jesteś czarownicą, nie trudno opanować lęk przed potworami. Przez pięć lat nauki w Hogwarcie można zobaczyć wiele stworzeń, które mugole z góry uznaliby za monstra rodem z koszmarów.
A mimo to nasze dzieci – jak wszystkie na całym świecie – budzą rodziców, bo coś czai się pod ich łóżkiem lub w szafie.
A później dorastają i okazuje się, że te potwory tkwią w nich.
Niedługo po pierwszej bitwie o Hogwart – jak nazwali ją historycy – przekonałam się, że potwory nie zawsze są nieznane. I nie zawsze wystarczy płomień świecy, by się ich pozbyć.
Pamiętam to uczucie, ten obezwładniający strach. Gdy przymykam oczy, a wiatr hula za oknem, wciąż słyszę złowrogi warkot.
Bill słaby niczym nowonarodzone kocię w następnej chwili próbuje rozorać mi policzek. Blizny wykrzywione w grymasie i warkot, warkot, warkot wibrujący w powietrzu. Wstrzymałam oddech.
Nagle syk godzien rozjuszonej kotki. Skrzek. Trzask. Fleur, zupełnie nie Fleur. Groźna. Brzydka. Przerażająca.
Absolutna dzwoniąca w uszach cisza. Moment, w którym zdałam sobie sprawę, że jestem w jednym pokoju z dwiema bestiami. A w kątach stoją posągi, które kiedyś były moimi synami i córką. Wszyscy byli mi drodzy.
Fleur odrzuciła na plecy długie, szczeciniaste włosy barwą upodobnione do piór gołębia. Raz jeszcze syknęła. Zauważyłam, że szeroko rozpostarte palce kończą się zabójczo długimi pazurami.
Moje serce biło mocno i nierówno, dziwiłam się, że nie słychać go ponad warkotem i skrzekami. Oczy Ginny, rozbiegane, szukające. Ona nigdy nie bała się potworów spod łóżka. Bliźniacy stali pod oknem plecami do siebie.
Później, o wiele później Fleur przeprosiła nas za to mali przedstawieni. A ja zdałam sobie sprawę, że czasami te prawdziwe potwory mieszkają pod naszym dachem, śmieją się, jedzą, uczą się chodzić, mówią kocham cię, mamo, tylko po to by w końcu zniszczyć wszystko, co kiedykolwiek kochałam. I najgorsze, że pozostają przy tym tylko ludźmi.
Obiecałam sobie, że nie będę już wracać do tej sprawy, a mimo to wciąż o tym myślę. Płomień świecy pełga niespokojnie. W pokoju jest nieco zimno, powinnam rzucić zaklęcie, jeśli nie chcę, by jutro stawy bolały mnie bardziej niż zwykle.
Siedząc dzisiaj, bezsennie łatwo mogę sobie wyobrazić, że to wszystko się nie wydarzyło. W wyobraźni wciąż mam włosy rude, oczy bystre, palce proste. A jednak oddycham innym powietrzem. Przeżyłam to wszystko. Śmierci, narodziny, śluby i rozstania. Zmieniacz czasu pewnie niewiele by dał. Przecież sama nie wiem, co chciałabym zmienić.
Gdybym zmieniła bieg wydarzeń, niektórzy byliby szczęśliwsi, inni nie. Straszna to możliwość. Ale kusząca.
Mogłabym zobaczyć pierwsze uśmiechy Amelii i Emily. Dałabym szczęście Ginny, bo nikt nie wie tak dobrze jak ja, że nie dostała go tyle, ile potrzebowała. Ale czy zapobiegłabym temu, co stało się Letice, wiedząc, że nie będzie mi dane poznać Sabelle?
Wybory.
Z czasem moje decyzje ograniczyły się do dobrania odpowiednich kolorów wełny na bożonarodzeniowe swetry. Przekazałam stery młodszym ode mnie. Amelia radzi sobie świetnie, widzę w niej własne odbicie. Wydaje mi się tylko bardziej pogodna, radosna i uśmiechnięta. Głupio z mojej strony. Obie straciłyśmy dziecko. Percy. Letice. Obie dokonałyśmy kilku złych wyborów i podjęłyśmy wiele koniecznych decyzji.
Nie chcę się z nich tutaj tłumaczyć. Już od dawna wiem, że zmieniacz czasu tak naprawdę nie mógłby nam pomóc.
Świeca gaśnie. Szkoda. Mam wrażenie, że nie zdążyłam zapisać tylu ważnych spraw. Tylu gestów, spojrzeń i słów, o których nie można zapomnieć, bo są tak ważne, bardzo ważne dla całej naszej rodziny.

Littera scripta manet (2)

Świeca druga
żółta

 

Magnum incendium saepe parva scintilla excitatur
Często mała iskra wywołuje wielki pożar

To był dobry, spokojny dzień. Udało mi się nawet zdrzemnąć na werandzie, a przed kompletnym wychłodzeniem uratowała mnie Amelia. Potem przez cały wieczór marudziła nad moją nieodpowiedzialnością. Nie odzywałam się, po prostu uśmiechałam się delikatnie, wdzięczna za koc, którym mnie okryła. Nora już dawno przestała być norą. Nasze dzieci większość czasu spędzają w szkole, a to sprawia, że czasem zdaje mi się, że mieszkam w domu starców. Przekleństwo, którym obdarzyła nas magia. Już od dawna nie było wojny czy zarazy, która wyrównałaby proporcje między starymi i młodymi.
Lata temu usunęliśmy się w cień, a Nora zaczęła przechodzić z rąk do rąk. Każdy gospodarzył po swojemu, a później oddawał ją we władanie swoich dzieci. Zawsze znalazł się ktoś, kto chciał zostać. W związku z tym przybyło nam jeszcze jedno piętro, dach już nie przecieka, ale nadal mamy ghula na strychu. Jest inaczej, a mimo to z łatwością wyczuwam wspomnienie o młodej, do szaleństwa zakochanej dziewczynie wpatrzonej w stosy cegieł i drewna.
Wtedy czułam, że możemy wszystko. Wciąż miałam przecież naście lat, serce pełne miłości i pulsującą magię pod skórą. Zadziwiające, że gdzieś tam wokół nas szalała wojna, a my zgodnie prowadziliśmy nasze dłonie i różdżki, by wybudować dom. To chyba moje najsłodsze wspomnienia. Nie potrafię znieść kontrastu między moją wojenną młodością a młodością Ginny. Wciąż czasem mam ochotę po prostu mocno przytulić moją jedyną córkę, kołysać jak wtedy, gdy była niemowlęciem i zabrać cały jej ból i cierpienie, czyniąc je swoim. Wciąż mam na to ochotę, mimo że jest teraz staruszką jak ja.
Marna będzie ta kronika, jeśli obok potoku moich rzewnych wspomnień nie pojawi się choć garść dat i informacji. Dumbledore i Harry opuścili nas w 1997 roku. Jeszcze przed wyjazdem Ginny do Hogwartu w ‘97 jasne stało się, że ślub Billa i Fleur trzeba będzie przełożyć. Rok później Hermiona zaczęła notować w swoim dzienniku podróży. Do tego czasu nie natknęli się nawet na ślad horkruksa. Rok 1999 natomiast przyniósł wiele cierpienia i rozłamów, mimo że zapowiadał się bardzo spokojnie.
Z początkiem tego roku Fleur jakby rzadziej wchodziła na strych. Wszyscy trochę częściej się uśmiechaliśmy i trochę mniej baliśmy. W końcu data ślubu została ponownie ustalona. Mój strach powrócił ze zdwojoną, dławiącą siłą. Wieczorami nie mogłam zasnąć, bo gdy kładłam się w moim starym, znanym mi łóżku, coś siadało mi na piersi. Nie mogłam oddychać. Tak wiele rzeczy mogło pójść źle. Czułam, że to zbyt wcześnie. Wciąż trwała wojna. Co dwa miesiące w wyniku skomplikowanej procedury wymyślonej przez Hermionę otrzymywaliśmy wieści. Wcale nie przynosiły mi one ulgi. Długo w nocy obserwowałam księżyc i niepokojącą szarość za oknem i tylko ciepła obecność Artura potrafiła przynieść mi chwilę wytchnienia. Ale i tego wkrótce zostałam pozbawiona. Sama się tego pozbawiłam.
Wrzesień tego roku był deszczowy jak nigdy. W piwnicy zaczęły zbierać się kałuże, Ginny i ja poświęciłyśmy kilka godzin, by odpowiednio zabezpieczyć ją przed deszczem. Dach przeciekał, ghul wył potępieńczo na strychu, a wrażenie, że Nora się rozpada, nie opuszczało mnie ani na chwilę.
Ginny od stycznia następnego roku miała rozpocząć kolejny etap edukacji. Byłam z niej taka dumna! Sama postanowiłam wybrać inną ścieżkę, poświęciłam się rodzinie i dzieciom, chcę wierzyć, że nigdy nie żałowałam tej decyzji. Gdy kobieta wybiera karierę, musi poświęcić się jej przynajmniej na pięć lat. Przyjęło się, że nie ma wtedy czasu na romantyczne związki czy zakładanie rodziny.
To był wtorek. Jeden z tych brzydkich dni, których nie sposób od siebie odróżnić. Artur fiukał przed południem, wiedziałam, że będzie dopiero wieczorem. Spodziewałam się za to Percy’ego. Nie miałam od niego wieści już od dłuższego czasu, a zwykle wpadał właśnie w takich okolicznościach.
Czułam się w Norze samotna, Ginny wyszła wcześnie rano, bliźniacy już dawno się wyprowadzili. Nawet na odległość potrafili przysparzać mi trosk. Często pod powiekami wybuchały mi płomienie, dobrze wiedziałam, który sklep na Pokątnej trawią. Bill i Fleur przebywali w swoim małym światku w kolejnym dobudowanym pokoju. Mimo to musiałam ich przecież nakarmić.
Gdy kończyłam kroić marchewkę do bulionu, wreszcie wróciła Ginny. Wydała mi się jakaś nieswoja, zapytała, kto jest w domu, i w ciszy zabrała się za krojenie cebuli. Wyglądało to tak, jakby to biedne warzywo wyrządziło jej jakąś wielką krzywdę; nerwowość jej ruchów trochę mnie przerażała. Usiadłam obok niej i starałam się przeczekać. Ginny zawsze prędzej czy później sama się otwierała. Przyparta do muru, zatrzaskiwała się w sobie. Była chyba najcichszym z moich dzieci. Często spędzała długie godziny na kocu w ogrodzie, bawiąc się sama lalkami. Zawsze jednak wybierała takie miejsca, gdzie była blisko swoich braci.
Gdy Ginny zaczęła ocierać łzy rąbkiem fartucha, uznałam, że jest już gotowa, by podzielić się ze mną swoim zmartwieniem. Popatrzyłam na nią pytająco.
– Cebula – powiedziała i dzielnie się uśmiechnęła. A więc jeszcze nie teraz. Znów coś boleśnie usiadło mi na piersiach, blokując oddech. Cebula była już prawie gotowa, wstałam powoli od stołu, chcąc dać Ginny czas i poszłam do spiżarni po czosnek. Chwilę później stanęła w drzwiach, przysłaniając światło oświetlające półki pełne przetworów.
– Jestem w ciąży – powiedziała po prostu. Nie upuściłam słoika, nie załamałam rąk. Po prostu popatrzyłam na nią, jakby przed chwilą przemówiła do mnie w obcym języku. Nie zdążyłam zareagować. Nad ramieniem Ginny zauważyłam twarz Percy’ego.
Nigdy nie zapomnę jego wzroku, nie zapomnę uczucia, jakby ktoś uderzył mnie mocno w żołądek. Nie zapomnę tego, co powiedział.
Złapał ją za łokieć i obrócił tak, że znalazła się na środku kuchni. Pisnęła, bardziej z zaskoczenia niż z bólu. A przynajmniej wolę tak o tym myśleć.
– Ty ladacznico! – wrzasnął.
– Percy! – wyjąkałam z wyrzutem, z trudem wychodząc ze spiżarni. Nagle jeden schodek dzielący mnie od kuchni wydał mi się przeszkodą nie do pokonania. Zignorował mnie. Nie tak wychowywałam moje dzieci, nie tak.
Ginny stała na środku kuchni, wpatrując się w podłogę niczym skarcony szczeniak. Zapragnęłam przytulić ją i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Chociaż wiedziałam, że nie będzie.
– Kto? Komu dałaś, szmato? – powiedział, na policzkach wykwitły mu czerwone plamy. Odetchnął głęboko. – Staram się! Staram się, żeby naprawić wszystko, co zepsuł nasz głupi, ciamajdowaty ojciec. Zaczynałem od zera! Pozwalałem się upokarzać po to tylko, żeby nasza rodzina była poważana! By nikt nigdy nie mógł rzucić mi w twarz „biedny jak Weasley”, „naiwny jak Weasley”. Żeby nikt nie mógł mnie nazwać zdrajcą krwi! NAS! Moglibyśmy się równać z Malfoyami, głupia! Jeszcze rok, dwa… – Odwrócił się do okna.
– Percy! Na Merlina, przestań natychmiast. Jak możesz? Chciałbyś się równać z nimi? Zwariowałeś? – Głos miałam niebezpiecznie wysoki, prawie piskliwy, zupełnie nie jak stateczna matka. – Ginny? – Wyciągnęłam ku niej ręce. Podniosła głowę, uniosła opuszczone dotąd dłonie. Musnęła nimi brzuch, splotła je na piersi i spojrzała mi w oczy.
Nie wiem, co wtedy stało się najpierw. Mam w pamięci ciąg zdarzeń, z pozoru zupełnie do siebie nie pasujących.
Po tym jak Artur stał się tym lodowym posągiem, który szybko znienawidziłam, starałam się nie pamiętać o tym dniu. Usunęłam doniczkę z jakimś kolorowym kwiatkiem z parapetu, przy którym stał Percy. Wyrzuciłam drewnianą łyżkę, którą dostałam w posagu. Codziennie ręcznie szorowałam stół i blaty kuchenne, aż zupełnie zmieniły kolor. Żałowałam, że nie stać mnie na to, by zniszczyć to miejsce.
Gdy Ginny zrobiła pierwszy krok w moim kierunku, miałam wrażenie, że to już koniec, że Percy zaraz odetchnie i powie: Przepraszam, siostrzyczko, jak wtedy gdy zniszczył przez przypadek jej rysunek. Nigdy tego nie zrobił. Może to westchnienie ulgi, które wtedy nie opuściło moich płuc, dławi mnie do dziś. Może to wcale nie skutek klątwy, jak mówią uzdrowiciele.
Już koniec, pomyślałam, uspokoiła się wichura. Kątem oka zauważyłam pokrywkę unoszącą się zbyt szybko, wygrała wzorowa gospodyni, nie matka. Nigdy nie miałam zdolności jasnowidzenia. Wolałam uratować bulion niż własne dzieci. Straciłam ich z oczu tylko na chwilę.
Percy dopadł do Ginny, złapał ją za ramiona. Już nie wrzeszczał. Syczał zjadliwie.
– To Potter, tak? Powiedz! Przyszedł do ciebie na weselu, użalał się nad sobą, bohater za dychę, co? Wielki Potter, bohaterski, że aż nas, maluczkich, mdli! Te wszystkie małolaty kładą się przed nim pokotem, wiesz? A ty? A ty jesteś taka sama! Mała puszczalska! Tego nauczyła cię matka? A może to nie Potter? Pocieszyłaś się kimś innym?
– Percy! Przestań! Natychmiast przestań. Wyjdź! Wyjdź i nie wracaj! – powiedziałam, starając się, by nie zadrżał mi głos.
– Jeszcze nie skończyłem! – Potrząsnął Ginny tak gwałtownie, że bałam się, że zaraz usłyszę dźwięk dwóch grzechoczących w niej dusz. Ruszyłam, by ich rozdzielić. – Przed kim rozłożyłaś nogi? A może nie wiesz? Ilu ich było?
– Rozkładam nogi, przed kim chcę – wyszeptała z mocą, której, dałabym głowę, jeszcze chwilę temu w sobie nie miała. – Słyszysz? Nic ci do tego, kto mnie pociesza po tym, jak ten dupek ruszył zbawiać świat! – Wyrwała się z jego rąk. Pociemniało mi przed oczami. Nagle nie była już moją małą, potrzebującą opieki córeczką. Nie mówiła językiem, którego nauczyłam moje dzieci. Żadne z nich nie mówiło. Percy wciąż wrzeszczał i wymachiwał rękami.
Ginny podniosła na mnie wzrok i w tym momencie zobaczyłam przed sobą obcą kobietę. Kobietę, której nie mogłam szanować, bo sprzeniewierzyła się wszystkim zasadom, które w niej ceniłam. Zamiast ich rozdzielić, uderzyłam ją w twarz. Mocno. Skóra przywykła do pieszczot zapiekła mnie w proteście.
Popatrzyła na mnie wzrokiem mojej córeczki. Znów mogłam ją rozpoznać. Przestało się liczyć, że zdradziła mnie, naszą rodzinę, a przede wszystkim Harry’ego.
– Jak? Ty? – wyszeptała, oczy miała niepokojąco suche, policzki blade. Ominęła mnie, nawet nie patrząc mi w oczy, ignorując moje dłonie, starające się zatrzymać ją, przeprosić i utulić. Weszła powoli po schodach. Wciąż nie potrafiłam sama sobie wyjaśnić, co tak właściwie się stało.
– Nie tak was wychowałam! Percy! Jak mogłeś? Jak mogłeś… Gdzie popełniłam błąd? – ostatnie zdanie wyszeptałam.
– Jak ja mogłem? Zapytaj lepiej jej! Taka hańba! Mamo, pomogę wam. To da się załatwić prawnie. Pozbawimy ją nazwiska, wkrótce wszyscy zapomną – mówił już spokojnie, nawet usiadł przy stole. Nie wierzyłam, że oto przede mną siedzi mój własny syn. Jeden z tych wiecznie plączących się pod nogami szkrabów. To dorosły człowiek, który żyje dzięki mnie. Zachowywał się jak w gorączce. Mówił chłodnym i opanowanym głosem, ale nie mógł zapanować nad nerwowymi ruchami i nieprzyjemnym błyskiem w oku.
– Milcz! Percy, jeszcze jedno słowo… – podniosłam głos. Nie wiedziałam, co się dzieje. Jak jeden dzień może być tak długi i pełen bólu.
– Mamo, nic nie rozumiesz. To nic, już znalazłem rozwiązanie. Kilka przydatnych zaklęć i będzie tak, jakbyś nigdy jej nie urodziła. Mam znajomości… – Wstał, chyba zrozumiał, że nie mogę go poprzeć.
– Wyjdź! Natychmiast się wynoś! Wyjdź i nie wracaj!
– Zobaczysz! Wszyscy zobaczycie, gdy otoczą was śmierciożercy! Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać nie zapyta jej, czyj to bękart!
Trzasnęły drzwi.
Poczułam, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa i w ostatniej chwili opadłam na krzesło, które przed chwilą zwolnił Percy. Ukryłam twarz w dłoniach, ze zdziwieniem stwierdzając, że policzki mam mokre od łez. Nie zauważyłam, kiedy zaczęłam płakać. Pozwoliłam sobie na tę chwilę słabości, jednak szybko moje myśli zwróciły się ku Ginny. Nie wiedziałam, co zrobi w tej sytuacji. Hogwart odebrał mi wiele, nie zdążyłam nauczyć się jej na pamięć. Była nieprzewidywalna.
Schody zdały mi się nie do pokonania, jakbym niepostrzeżenie postarzała się w ciągu ostatniej godziny. Wreszcie stanęłam pod drzwiami jej pokoju i położyłam na nich dłoń. Wyczułam słabe pulsowanie magii, zamknęła je tak lekko, że wystarczyło, bym naparła trochę mocniej, by otworzyć. To zaklęcie nie miało zamykać.
– Ginny? – powiedziałam. Drzwi rozjarzyły się niepokojąco. Westchnęłam. Co się teraz stanie z moją małą córeczką? Czy kiedykolwiek ją odzyskam? A co z życiem, które dla niej wymarzyłam?
Nie potrafiłam znieść myśli, że w czasie gdy ja obserwowałam zbyt jasne noce i niepokoiłam się o całą trójkę, ona wbiła szpilę w tę kruchą konstrukcję naszej jedynej nadziei. Nie umiałam z nią porozmawiać. Moja dłoń spoczywająca na drzwiach odbierała jasny sygnał, że Ginny również nie ma mi nic do powiedzenia. A przecież jednak martwiłam się wtedy, bałam się tego, co wywróżył nam Percy, bałam się tego, co może zrobić Ginny. Pokonałam kolejne schody, by zapukać do pokoju Billa i Fleur.
– Myślę, że Ginny chciałaby z tobą porozmawiać, Fleur – powiedziałam. Moja synowa tylko zerknęła na mnie, uśmiechnęła się lekko i zeszła na dół.
– Mamo, co się stało? – zapytał Bill. Nie umiałam mu tego wytłumaczyć. Usiadłam obok niego na kanapie, a on zrobił to po raz pierwszy. Przytulił mnie do siebie tak jak ja przytulałam go niezliczoną ilość razy. Chyba dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że wszystkie moje dzieci są już dorosłe. Nieodmienne prawo natury: dzieci dorastają, by opiekować się swoimi rodzicami. Czas pędzi do przodu bardzo szybko, a ja przyznaję, że coraz rzadziej za nim nadążam.
Świeca się wypala. Na spisanie wydarzeń tego dnia potrzebowałam dużo więcej czasu niż wczoraj. Zrobiłam wiele kleksów, gdy zastanawiałam się, jak zapisać ten zlepek złych słów i gestów, o których nie mogę zapomnieć. Mam przed oczami wesoły uśmiech Amelii, widzę roześmiane oczy Emilly, tak podobne do moich. Widzę w Jamesie odbicie Artura. I tak bardzo żałuję, że wtedy nie zrobiłam nic, by zapobiec tej stracie. Teraz wiem, że każda godzina, którą mogliśmy spędzić w zgodzie, była bezcenna.
Ostatecznie Ginny nie zrobiła kariery, bo – jak utrzymywałam – dla jej bezpieczeństwa wysłaliśmy ją do Charliego. W Rumunii wciąż było spokojnie. A co najważniejsze – tam nie mogły nas dopaść złe słowa. Zadziwiające, jak szybko w tamtym czasie rozchodziły się plotki. Można by uznać wojnę za czas, kiedy każdy zajmuje się swoimi sprawami.
Zmęczyłam się dzisiaj, trudno będzie mi zasnąć. Mam wrażenie, że czuję pod palcami szorstkie drewno pulsujące magią. Wciąż wraca do mnie nagła przemiana Ginny. Chciałabym wiedzieć, dlaczego w jednej chwili zobaczyłam przed sobą wyrachowaną kobietę, godną pogardy, a nie moje dziecko. Zastanawiam się, czy to nie ja przypadkiem się zmieniłam.
Wiem, że nigdy nie naprawię tego, co wtedy tak nieopatrznie zniszczyłam. Już nie oskarżam Percy’ego. Ginny nigdy nie była winna. Dawno pogodziłam się z tym, że nie jestem i nie byłam idealną matką. To Artur okazał się tym, który sprostał rodzicielstwu. Okazało się, że potrafi wziąć sprawy w swoje ręce, mimo że przez większość czasu to ja miałam Norę na głowie. Nie mam już sił, by wracać do tej rozmowy, gdy wszystko przepadło.
Niedługo potem znów dostaliśmy wieści od Hermiony. Czułam się winna, że wręcz zapomniałam ich wypatrywać.
Nigdy nie dowiedziałam się, jakie słowa padły w pokoju Ginny, podczas gdy ja wypłakiwałam się na ramieniu mojego najstarszego syna niczym mała dziewczynka. Fleur okazała się silniejsza, niż wszyscy myśleliśmy. Ale o tym opowiem jutro. Świeca się już dopala, a z dołu słyszę głos Hermiony. Znów wbrew temu, że jestem najstarsza w Norze, dostanę reprymendę. Podobno powinnam się bardziej oszczędzać, więcej sypiać, jeść bardziej regularnie. Nie pytam ich po co. Od dawna zastanawiam się, czemu jesteśmy tak długowieczni. Czyżby czarodzieje rodzili się po to tylko, by wciąż walczyć? A czas taki jak ten jest sprzeczny naturze?
Wciąż jednak mam zadanie do wykonania. Za chwilę zasypię moje najgorsze wspomnienie piaskiem, tak by pozostało na pergaminie wyraźne. Świeca zgaśnie sama.

Littera scripta manet (1)

Świeca pierwsza
żółta

 

Omnia iam fient, ferii quae posse negabam
Stanie się wszystko, o czym twierdziłam, że stać się nie może

Dzieci już dawno zasnęły zmęczone przygodami dnia. Ich rodzice również niedługo położą się do łóżek. Kończy się kolejny dzień, a wojna, która już nie istnieje, czai się gdzieś na granicy jawy i snu.
Ostrożnie ustawiam świecę na biurku i zapalam knot. Świeca jest żółta, a mimo to jej blask wydaje się być zimny. Jakieś niepokojące są te żółte świece, ale wiem, że mimo to je wykorzystam. Na razie jednak pozostałe leżą w szufladzie.
Tak naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Pewnie należałoby rozpocząć historię wojny od śmierci Potterów, a może i od wydarzeń wcześniejszych. Jednak nie chcę powtarzać w tej księdze słów za podręcznikami historii. O Potterach pewnie dowiesz się, mój wnuku, jeszcze przed Hogwartem. Pamięć o nich świeci zbyt jasnym, chłodnym blaskiem, bym musiała o tym wspominać. O młodych latach Voldemorta (staram się to napisać bez kleksów, czytelnie i wyraźnie) niestety nie wiem zbyt wiele. Chyba nigdy nie chciałam.
Myślę, że punktem granicznym między normalnością a względną normalnością była śmierć Dumbledore’a. Wcześniej i później przechodziliśmy przez wiele podobnych granic, ale żadna z nich nie była tak bolesna i gwałtowna. To właśnie wtedy te wszystkie dzieci musiały dorosnąć. W jednym momencie. I stać się bohaterami. Wydawało nam się, że poprzednia wojna skończyła się całe wieki temu, a jednocześnie wciąż mieliśmy ją żywo w pamięci. Ale wtedy był z nami Dumbledore.
Tego lata zaledwie po kilku tygodniach zobaczyłam Harry’ego. I wierz mi lub nie, mój kochany wnuku, nie potrafiłam w nim rozpoznać jego samego. Wtedy zaczęła się wielka zabawa w podchody, a chłodny blask drgał, powiększał się i pochłaniał to, co najlepsze. Aż w końcu zmienił się w gorącą, niepohamowaną czerwień.
Wspomnienia Hermiony mieszczą się w dwóch zeszytach, które wyglądają na zwykłe mugolskie bruliony. Pierwszy wpis datowany jest na sierpień roku ‘98. To na początku dziennik podróży, ale mimo to można wyczytać między wierszami rozpacz i postępującą rezygnację. Nikt nie podejrzewał, że po tak długich poszukiwaniach nie trafią nawet na ślad horkruksa. Nie wiem, co dokładnie skłoniło ją do pisania. Opisywała wszystkie postępy oraz robiła rzeczowe notatki. Dopiero po jakimś czasie zaczęła pisać o swoich uczuciach.
Pierwsze lata po śmierci Dyrektora, mimo że niełatwe, były pełne nadziei. Z tego okresu nie mam prawie wcale spisanych wspomnień. Wprawdzie Tonks zostawiła mi kilka listów do matki, ale są one raczej zdawkowe i kurtuazyjne.
Kilka tygodni po pogrzebie Harry zjawił się w Norze. Niedługo potem wezwano go do Ministerstwa Magii. Gdy wrócił, nie chciał z nami rozmawiać, wspomniał tylko o testamencie Dumbledore’a. Później Hermiona wielokrotnie wspominała o źródłach i wskazówkach, ale ja do tej pory nie mam pojęcia, co dokładnie otrzymał Harry. Mam wrażenie, że dzięki temu mieli nie błądzić jak dzieci w ciemnościach, ale Dumbledore chyba się przeliczył. Byli dziećmi – i co z tego, że dał im świece, skoro nie mieli zapałek?
Nora szybko opustoszała. Zniknął Harry, a wraz z nim Ron i Hermiona. Nikt nie miał pojęcia, gdzie są, do tej pory trudno prześledzić całą ich wędrówkę. Hogwart ponownie otwarto, mimo że wielu rodziców nie posłało tam swoich dzieci. Nie było już Dumbledore’a, ale potężna, starożytna magia ciągle spełniała swoją funkcję.
Minerwa przejęła obowiązki dyrektora, z każdym miesiącem coraz bardziej siwiejąc, zawsze jednak imponowała mi jej dumna postawa. Nigdy nie widziałam jej zgarbionych ramion.
Gdy patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy czasu, widzę, jak bardzo baliśmy się wtedy komukolwiek zaufać. I jak bardzo chcieliśmy mieć kogoś takiego jak Albus, kogoś, kto nie mówi wszystkiego, a mimo to zyskuje zaufanie. Dumbledore’a zawsze otaczała aura pewności siebie i doświadczenia, a to powodowało, że często powierzaliśmy mu swoje życie. Tak po prostu, w ciemno, pewni, że wie, co robi. Gdy go zabrakło, wszystko posypało się niczym domek z kart. A potem wybuchło – jak zwykle. Minerwa nie zatrudniła nauczyciela transmutacji, mówiła, że nie może zamykać w zamku ludzi potrzebnych Zakonowi. Musiała jednak zatrudnić kogoś od obrony przed czarną magią, co w tych niebezpiecznych czasach było absolutnie konieczne.
To brzmi strasznie, gdy teraz o tym piszę, ale tak. W Hogwarcie należało stworzyć armię zjednoczoną przeciwko Voldemortowi, armię dzieci. Nikt nie wiedział wtedy ani ile potrwa wojna, ani jak się skończy. Nikt nie wiedział, gdzie podziewa się Chłopiec, Który Przeżył i dlaczego nie prowadzi nas do boju.
Ludzie mieli chyba głupią nadzieję, że Harry przywdzieje zbroję i poprowadzi swoje wojsko na jednorożcu prosto na Tego, Którego Imienia Nie Można Było Wypowiadać. Nie widzieli w nim młodego człowieka, ale raczej kolejne wcielenie Dumbledore’a, a niektórzy nawet Merlina. Nie chcieli wziąć pod uwagę, że Albus czerpał swoją siłę ze stuletniego ponad doświadczenia. Chciałoby się krzyczeć, że to niesprawiedliwe, ale nie było nikogo, kto by chciał słuchać.
Noce wtedy wydawały się jaśniejsze i nie przynosiły schronienia. Wiele godzin spędziłam, patrząc w szarość za oknem i zastanawiając się, gdzie są Harry, Ron i Hermiona. Przed kim uciekają. Czy noc, tam gdzie są, jest choć odrobinę bezpieczniejsza. Czy wiatr szumi im do snu, czy goni wciąż do przodu i straszy nieznanym?
Dzisiejsza noc jest całkiem zwyczajna. Nieco chłodna, odpowiednio ciemna, prawdziwa i znajoma. Okno otwiera się szeroko, pchnięte siłą burzowego powietrza. Cieniutka muślinowa firanka, którą dostałam od Billa, wzdyma się, zaborczo zahacza o biurko, chce dosięgnąć świecy. Dla ognia strawienie jej byłoby dziecinną igraszką. Przestawiam świecę na drugi koniec blatu, pełgający płomień prawie gaśnie od nagłego podmuchu. Wstaję ostrożnie i zamykam okno, przy okazji rozprostowując zastygłe kości. Wiatr zdążył przekręcić kilka kartek kroniki, zrobił nieporządek w pergaminach na biurku.
Gdy myślę o okresie między śmiercią Dyrektora a rokiem dwutysięcznym, przychodzi mi na myśl tylko jedno określenie – przedwojnie. Niby wszystko wciąż było w porządku. Hogwart funkcjonował, Ministerstwo udawało, że coś robi. A jednak świat wokół nas pędził gdzieś nieco nieprzytomnie. Nora opustoszała. Percy pojawiał się od czasu do czasu, wciąż chłodny i niedostępny. Zawsze wybierał takie dni, gdy Artur zostawał dłużej w pracy. Po wyjeździe Ginny nie pojawił się przez pół roku. A potem z dnia na dzień rozpętało się piekło.
Hermiona pierwszy wpis datuje na 18 sierpnia.

Wieczór 18 sierpnia, motel pod Glasgow.
Po raz pierwszy od blisko dwóch tygodni zatrzymaliśmy się w czymś stabilniejszym niż namiot. W tej sytuacji błogosławię magię równie mocno co nienawidzę.
Harry nalega na odwiedzenie Walii. Nie podejrzewam, by przeczytał ostatnio Historię Hogwartu, więc nie mam pojęcia, co go tam ciągnie.
Ja ostatnio się z nią nie rozstaję. Przeglądam każdą rycinę, na zmianę używam lupy i zaklęć powiększających, staram się dociec, co może być pamiątką po Ravenclaw. Gdy próbuję zasnąć, przed oczami przesuwają mi się cztery obrazy, na których ją uwieczniono.
Harry zagrzebany w papierach. Wciąż nie pozwala mi ich tknąć. Ron poszedł do sklepu. Ma pelerynę niewidkę. Martwię się.

Wieczór 20 sierpnia, gdzieś w Szkocji.
Rano oglądałam z Ronem ryciny. Mam wrażenie, że stoimy w miejscu. Czy myślenie, że znajdziemy ślad horkruksa w książce, którą może kupić każdy czarodziej, nie jest z mojej strony naiwne? Szybko zostawiłam Rona z wyniosłą Roweną i wyszłam, by zmienić Harry’ego na warcie.

Między tymi dwoma krótkimi wpisami przyklejono słabym zaklęciem notatki na temat Helgi Hufflepuff. Dopiero niedawno Hermiona powiedziała mi, że to Harry poprosił ją o nie w tamtym czasie.
Pamiętam ranek 21 sierpnia. To był piątek. Charlie wpadł do Nory przez kominek w salonie, ściskając nas wszystkich, w tym dwa razy Freda. Tego dnia dostał pozwolenie na używanie magii w swoim domu. Na używanie magii przy Helen. Pamiętam jego szorstkie dłonie, szerokie ramiona i łzy spływające cicho po policzkach. Czekało go jeszcze tak wiele pracy, ale wtedy wszyscy cieszyliśmy się razem z nim. Nora na te wspaniałe trzy kwadranse znów była zwyczajna. Charlie zachowywał się jak dziecko. Żegnając się z nami, trzy razy powtórzył, że gdy tylko wyląduje świstoklikiem w rumuńskim Ministerstwie, teleportuje się prosto do swojej kuchni. Nie miałam serca powiedzieć mu, że może wystraszyć Helen. Zdaje się jednak, że ta nieznana mi młoda kobieta była na to przygotowana.
Teoretycznie do sierpnia tamtego roku Charlie nie mógł nawet słowem pisnąć jej o istnieniu magii. Prawo w Rumunii jest bardzo podobne do naszego. Prawa całego czarodziejskiego świata są bardzo podobne, jeśli chodzi o kontakty z mugolami. Jeśli mugol nie ma w najbliższej rodzinie czarodzieja, nie powinien nic wiedzieć. Teoretycznie to bardzo proste. Tak więc Charlie musiałby najpierw poślubić swoją Helen, a dopiero później ją wtajemniczyć. Z jednej strony wszyscy to rozumiemy, ale z drugiej te prawa wydają się często nieludzkie. Czy można rozpocząć budowanie związku od kłamstwa? A raczej „koniecznego zatajenia prawdy dla dobra Magii”, jak zapisano przed laty.
Wyobrażam sobie, że naprawdę teleportował się prosto do kuchni, jak zamierzał. Jakoś nigdy nie miałam okazji zapytać, czy rzeczywiście co zrobił. Gdzie była wtedy Helen? Może pracowała nad kolejnym tekstem? Może odpoczywała w ogrodzie albo siedziała przed tym czymś, co mugole nazywają telewizorem.
Pewnie Charlie wpadł do domu, rozpierała go energia, pewnie nawet nie zastanawiał się, jak powiedzieć o tym Helen. Dopiero jakiś czas później podczas mojej pierwszej rozmowy z nią dowiedziałam się kilku rzeczy. Nie miałam jednak prawa, by wypytywać ją o szczegóły. Wiem gdzieś w sobie, co powiedział. Może jednak to było tłumaczenie. Siedziała pochylona przy biurku, zajęta. Dzień był ciepły.
– Nie chce ci się pić? – zapytał, a ona drgnęła lekko i odpowiedziała mu uśmiechem. Możliwe, że nie spodziewała się go tak szybko, może miała nadzieję, że uda się jej skończyć przed jego powrotem?
– Wróciłeś! Co u twoich?
– Wróciłem – popatrzył na nią zagadkowo. – W Norze w porządku. Bardzo się ucieszyli na mój widok. Chcesz się czegoś napić? Pewnie siedzisz tu już jakiś czas, pracusiu.
– Miło, że pytasz, w kuchni jest sok. Przyniesiesz? – odpowiedziała mu pewnie nieuważnie, jednym okiem śledząc już tekst.
Znikąd w jego ręku pojawiła się różdżka i tak Helen po raz pierwszy zetknęła się z magią. Accio!
Ten dzień spędzili beztrosko i pięknie. Chciałabym wierzyć, że każde z nas pamięta choć jeden taki dzień z tego okresu. Bo patrząc na to wszystko z drugiej strony, Charlie postąpił niesłychanie wręcz głupio. Powinien cały ten dzień poświęcić na nakładanie osłon, zabezpieczanie domu tak, jak jeszcze niedawno nie mógł tego zrobić. Jednym z wymogów Ministerstwa było nałożenie kilku zaklęć antymugolskich, w końcu o magii mogła dowiedzieć się tylko Helen. Podobno zareagowała dosyć spokojnie. Mam przed oczami jej reakcję, którą Charlie bardzo lubi wspominać. Długopis stukający delikatnie o poręcz wózka. Rozszerzone w zdumieniu oczy i szybki wdech. A na koniec szeroki uśmiech małej dziewczynki, której powiedziano, że właśnie została księżniczką.
– Wiesz, że i tak jesteśmy trochę na bakier z prawem? – powiedział, gdy już przelewitował ją wygodnie na kanapę w jej zawsze słonecznym gabineciku.
– Naprawdę? Niegrzeczny chłopiec z ciebie, Charlie! – odparła, układając się wygodniej. Wciąż się zastanawiam, ile wtedy wiedziała. Jak wiele o wojnie powiedział jej Charlie. O jak dużo zapytała.
– Jeszcze wczoraj nie mogłaś usłyszeć o mnie ani słowa.
– O tobie?
– O magii.
Mijały godziny, podczas których magia była dla Helen tak dobra jak nigdy później. Cały ten dzień śmiali się i śmiali, bez końca.
Gdy daleko od Nory Charlie i Helen cieszyli się tą namiastką normalności, na naszym poddaszu Fleur robiła użytek z zaklęć, które opanowała do perfekcji. Wystarczy nieco unieść kąciki ust. Rozjaśnić cienie pod oczami. Poprawić koloryt cery. Swego czasu ja też byłam dobra w tego typu zaklęciach. Potem łatwo było zastąpić je innymi.
Wiem, że Fleur swoim zwyczajem weszła po śniadaniu na poddasze. Nie pamiętam pod jakim pretekstem. Może powiedziała, że musi napisać do matki. W tym czasie nie utrzymywała z nią kontaktów, ale Bill o tym nie wiedział. Bill w ogóle o wielu rzeczach wtedy nie wiedział. Więc Fleur jak zwykle weszła na poddasze, a ktoś inny został na tę godzinę w pokoju Billa. Zawsze było tam coś do zrobienia. Artur tylko tam i tylko w tym czasie polerował kolekcję śrubek. Bliźniacy wybierali ten moment na prowadzenie rachunków.
Ja wolałam czasem podążyć za Fleur i usiąść przy niej. Zobaczyć, jak szepcze Finite incantatem i jak uchodzi z niej powietrze. To zupełnie tak, jakby przybywało jej kilka lat. Siadywała w starym bujanym fotelu, który stanął na poddaszu, po tym jak ostatnie z dzieci Nory wyrosło z tulenia w ramionach. Zaciskała mocno dłonie i pozwalała sobie na płacz. Wolałam te dni, gdy prawie mnie nie zauważała, a jednak za każdym razem, gdy spotykała mój wzrok, posyłała mi słaby uśmiech. Ale bywały dni, gdy naprawdę traciła nad sobą kontrolę. Wyła. Nigdy nie pomyślałabym, że ta słodka i wiotka istotka jest zdolna do wydawania z siebie takich dźwięków. Ale to moja bezsilność przerażała mnie wtedy najbardziej.
Nigdy tak bardzo nie chciałam, by czyjeś słowa okazały się prawdą. Bywały dni, kiedy wyrzucałam sobie mój wcześniejszy entuzjazm. Może to była moja wina, że uwierzyłam. Że uwierzyłam zbyt szybko. Za każdym razem gdy widziałam Remusa, krajało mi się serce. Krwiste mięso, to takie zabawne, nic się nie stało. Chciałam, żeby jego słowa były obietnicą. Żeby można było nim potrząsnąć, by choć raz posłuchał Fleur, by przeprosił, że dał nam te słowa. Wiedziałam, że to niedorzeczne i bezpodstawne, bo przecież to wcale nie była obietnica. To było tylko pobożne życzenie. Ale wilkołak, którego naprawdę powinnam była oskarżać, był daleko. Być może czaił się wtedy na tych, których kochałam przecież nie mniej niż Billa i Fleur.
Oczy zachodzą mi mgłą. Płonąca świeca wydaje się tylko rozmazaną plamą. Przecieram szybko oczy, by pozbyć się zupełnie niepotrzebnych teraz łez. Ręka mi drży, bo wiem, co powinnam teraz napisać. Powinnam napisać, że wcale się nie bałam. Że akceptowałam sytuację i byłam dla wszystkich wsparciem.
Nie czułam się wtedy podporą, a mimo to wszyscy chcieli na mnie polegać. Za każdym razem gdy wychodziłam nakarmić kury lub wywiesić pranie, omijałam wzrokiem dom. Miałam wrażenie, że przechyla się coraz bardziej i jeśli szybko czegoś nie zrobimy, będzie za późno. Poddasze na zawsze oderwie się i odleci targane wiatrem. Dobudowany kawałek drugiego piętra spadnie i roztrzaska się na rosnącej niżej jabłonce. A reszta zapadnie się w dół. Miałam nadzieję, że będę wtedy w spiżarni.
Naszą jedyną bronią miała być miłość. Zła to broń, jeśli rani najpierw tego, kto chce nią walczyć. Ale nie mieliśmy innej. Więc trzeba nam było zacisnąć palce na ostrzu.
Niebo szarzeje.
Powinnam zdmuchnąć płomień, zamknąć księgę i choć na chwilę przymknąć oczy. Teraz wiem, że źle robię. Noce wcale nie staną się od teraz mniej bezsenne. Przeciwnie – po tylu latach znów mam przed oczami Fleur tego pierwszego dnia. Pewnie uratowała nam wszystkim życie. A ja wciąż widzę, jak wydłużają się jej paznokcie, jak końcówki włosów siwieją, upodabniając się barwą do piór.
Dzięki tej świecy znów czuję ucisk w piersi, ten sam, który nie opuszczał mnie od tego poranka, gdy w Norze znów po raz ostatni pojawił się Percy. Zabrał mi wtedy te resztki spokoju, które udawałam, że mam dla dobra wszystkich. Pamiętam moje trzęsące się ręce, drewnianą łyżkę, którą starałam się mieszać w garnku. I zupę cebulową, której nie sposób obarczyć winą za wszystkie łzy. Percy zabrał mi spokój, Ginny i Artura i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostawił poczucie winy. Od tej pory byłam złą matką.
Świta.
Czas ostatni raz dotknąć pergaminu, zdmuchnąć świecę i postawić ostatnią kropkę w nadziei, że razem z atramentem wsiąknie w karty choć trochę wspomnień.

Littera scripta manet (prolog)

Littera scripta manet
Słowo zapisane pozostaje

 

Prolog
Odkrycie

Drobiny pyłu unoszą się w ciężkim i parnym powietrzu. Błyszczą delikatnie w słabym świetle, by znów opaść i zakręcić chłopcu w nosie. Malec stąpa ostrożnie, by na rudej grzywce nie zostały ślady pajęczyny, a nogawki spodni nie wybrudziły się od kurzu. Mama chyba nie byłaby zadowolona, gdyby dowiedziała się o wycieczce na strych, ale on woli tego nie sprawdzać.
To pomieszczenie jest najbardziej tajemnicze w całej Norze. Przynajmniej według dzieci. Rodzice zgodnie twierdzą, że nie ma w nim nic ciekawego: niszczeją tu tylko ustawione byle jak niebezpieczne sprzęty. Nie widzą też piękna zaklętego w tańcu drobin unoszących się na promieniu słońca.
Białe sukno okrywające meble i setki innych – małych i większych – przedmiotów sprawia wrażenie nowszego niż jest w rzeczywistości. Tylko gruba warstwa kurzu wskazuje na to, że od dawna nikt tu nie zaglądał. Dlatego Malcolm czuje się jak zdobywca, jak jeden z żeglarzy, o których opowiada czasem babcia. Kształty pod płótnem są plastyczne, łatwo uginają się pod siłą wyobraźni, zmieniając się w groźne niedźwiedzie, smoki lub nieprzebyte góry. Przez kilka chwil Malcolm stoi nieruchomo, czując się jak w jakiejś świątyni dawno zagubionej w ludzkiej niepamięci.
Wreszcie jednak zwycięża w nim ciekawość i chłopiec stawia kilka niepewnych kroków w przód. Powoli, delikatnie ściąga białe płótno, a kurz wzbija się do góry i kręci w nosie.
Oczom chłopca ukazuje się stara komódka z trzema szufladkami. Drewno, kiedyś pokryte zaklęciem lakierującym, teraz poszarzało i straciło blask. W górnej i dolnej szufladzie tkwią kluczyki, dlatego tym dziwniejszy wydaje się brak trzeciego. Nie zastanawia się jednak nad tym zbyt długo.
Delikatnie przekręca chłodny, mosiężny kluczyk pierwszej szuflady. Odkrywa tylko stare, białe prześcieradła i poszewki haftowane w tulipany. Coś jednak każe mu je wyciągnąć, chłopiec po prostu wie, że znajdzie tam coś jeszcze. Istotnie, pod pościelą znajduje pergaminy pokryte zgrabnymi literkami. Malcolm nie zna nikogo o takim charakterze pisma, ale wyczuwa w tych kształtach coś znajomego. Kartki prawdopodobnie były kiedyś spięte w zeszyt. Znajduje stronę tytułową, a na niej krótką dedykację: „Najmagiczniejsze przepisy dla mojej córki”. Resztę pergaminów gęsto pokrywają dokładne opisy przyrządzania potraw i ciast. Na marginesie można dostrzec wciąż lekko iskrzące wskazówki, jak na przykład: „Pamiętaj, tylko 5 minut!” lub „Mieszaj w jedną stronę”. Całość jest podobna do notesu, który niedawno mama podarowała Zoe. Malcolmowi nie wydaje się to ciekawe, ale mimo to odkłada kartki na komodę z zamiarem zabrania ich na dół. Układa prześcieradła z powrotem w szufladzie i zamyka ją na klucz.
Środkową postanawia zostawić na koniec, dlatego otwiera teraz tę na samym dole. Znajduje w niej kilka obrusów. Niektóre są białe, inne kolorowe lub haftowane w kwiatowy wzór. Spomiędzy nich wypada jedynie kawałek pergaminu, który wygląda na fragment listu. Zapisany jest tymi samymi zgrabnymi literkami. Malcolm wie, że nie powinien czytać cudzej korespondencji, ale data, która wskazuje dzień na długo przed narodzinami jego dziadków, wydaje się być wystarczającym usprawiedliwieniem.

Mój drogi!
Rok szkolny skończył się zaledwie przed kilkoma dniami, a ja już odliczam czas do naszego spotkania. Moi bracia patrzą na mnie z politowaniem, a Mama z rozbawieniem. Nic mnie to nie obchodzi, bo to jeszcze całe pięćdziesiąt dni, zanim odetchnę tym samym powietrzem co Ty. Dziękuję Ci za ten wspaniały list, który pozwolił mi przetrwać ostatnie dni.
Wczoraj Gi…

W tym miejscu list się urywa, a Malcolm czuje niesmak. Kiedy on pójdzie do Hogwartu, na pewno nie znajdzie sobie takiej dziewczyny. Który normalny chłopak chce, żeby ktoś tak do niego wzdychał? Kręci z politowaniem głową i chowa list między obrusy. Tego nikomu nie pokaże.
Środkowa szufladka wydaje się być nie zamknięta na klucz, jednak szybko okazuje się to tylko złudzeniem. Kluczyki, które tkwią w zamkach, na pierwszy rzut oka wyglądają na takie same, dlatego Malcolm próbuje użyć ich do otwarcia ostatniej szuflady. Nie pasuje ani jeden, ani drugi, na dodatek chłopiec czuje pod skórą mrowienie magii. Już wie, że to w tej szufladzie znajduje się coś ważnego, ważniejszego niż wzdychanie jakiejś dziewczyny sprzed wielu lat. Próbuje siłą złamać zaklęcie, w nadziei, że jest ono równie stare jak znalezione wcześniej zapiski. Uśmiech rozjaśnia mu twarz, gdy szuflada odskakuje z siłą, która odrzuca go kilka metrów do tyłu. Gdy na kolanach podchodzi do komódki, rozczarowanie wygina mu usta w podkówkę. Ten wspaniały, ukryty zaklęciem skarb to tylko jakieś ciężkie złote zasłony… Postanawia jednak przeszukać i tę szufladę, niczego nie straci, nawet jeśli znajdzie jakieś bzdury, a zawsze istnieje możliwość odkrycia czegoś naprawdę cennego!
Gdy wyciąga ciężkie zasłony, kurz wkrada mu się do nosa i chłopiec mimowolnie kicha. Pod cienką, muślinową firanką dostrzega ciężką, oprawioną w skórę księgę.

Słońce powoli pojawia się za drzewami i oświetla pokój. Tych kilka promieni to za mało dla moich starczych oczu, muszę wspomóc je zaklęciem Lumos, czego nie lubię. Światło pochodzące z różdżki męczy. Dlatego mam przed sobą dwadzieścia jeden świec.
Kilka miesięcy temu kupił je dla mnie mój mąż. Siedem czerwonych, siedem niebieskich i siedem żółtych czarodziejskich świec. Starzy ludzie nie potrzebują już tylu snów. A może ja po prostu nie chcę śnić? To nie ma znaczenia, ważne jest tylko to, że Lumos męczy oczy, a ja mam tylko te dwadzieścia jeden świec. To ostatni prezent, więc chcę go dobrze wykorzystać, nim sama odejdę.
By spisać to wszystko, potrzebuję spokoju, potrzebuję cichego domu pogrążonego we śnie i jednej świecy. Bo Lumos przecież męczy oczy. A starcy nie śnią zbyt długo.
Chcę pisać o śmierci i łzach, chcę pisać o mroku i świetle. Chcę spisać wszystkie te okropności, by móc się od nich uwolnić. By uwolnić od nich nie tylko siebie, ale i całą moją rodzinę. Czuję, jak nad Norą unosi się gęsta, szara mgła, której nie pozbędziemy się tak łatwo. Możliwe, że widzę ją tylko ja i moje starcze oczy. Bo przecież dom rozbrzmiewa śmiechem, a wojna to tylko odległy cień. Dawno zapomniana epoka.
Może gdy to wszystko spiszę, okaże się, że to tylko bajanie szalonego pisarza?
Nie, to nigdy nie powinno było się wydarzyć, ale jeśli już musieliśmy przez to przejść, nikt nie może uznać tego za piękne, zmyślone baśnie.
Długo zbierałam materiały. Ludzie nie są chętni do dzielenia się swoimi uczuciami z okresu, który woleliby zapomnieć. Mam jednak kilka dzienników i pamiętników. Jedne bardzo dokładne, inne mniej. Zachowało się też kilka listów – od miłosnych do tych całkiem zwykłych. Niektóre wydarzenia zostały mi przekazane ustnie, spróbuję je spisać jak najwierniej. Wciąż zastanawiam się, czy to ma sens: to całe bawienie się w kronikarza, gdy już za kilkadziesiąt lat ludzie będą mieli zupełnie inne kłopoty… Jednak postanowiłam. Postanowiłam chyba w momencie, gdy słowa Littera scripta manet zabłyszczały na pergaminie. Prawdopodobnie nikt nigdy się o tym nie dowie, ale nie potrafię inaczej.
Może brzmi to irracjonalne, ale mam wrażenie, że muszę oszczędzić moim wnukom i prawnukom doświadczeń mojej młodości. Jestem już staruszką i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Każde zdarzenie w moim długim życiu zostawiło swój ślad. Na mojej twarzy, na dłoniach. W moich oczach.
Każde doświadczenie wyżłobiło „swoją” zmarszczkę. Ból i tęsknota na czole. Strach i lęk na skroniach i wokół oczu. Łzy w kącikach ust. Niepewność na policzkach.
Te same rysy można znaleźć również głębiej, ale teraz będę zwierzać się pergaminowi, a nie temu, który nosił identyczne blizny.
Słońce jest już coraz wyżej. Niedługo w Norze zacznie się nowy dzień. Gwarny, wesoły, pełen dziecięcych okrzyków. Ale potem nastanie wieczór i zapalę pierwszą świecę.