żółta
Po odkryciu przyczyny choroby leczenie staje się łatwe
Przygotowujemy się już do Świąt, niedługo Nora wypełni się dziećmi. Moje wnuczki z wprawą zabrały się do pieczenia, gotowania i sprzątania. Hermiona zaszywa się w naszej bibliotece – nie lubi czuć się niepotrzebna. Ja natomiast przesiaduję na strychu, męcząc oczy być może ostatnimi swetrami Weasleyów. Swetrami, które już dawno przestały być tylko swetrami Weasleyów. Z jednakowymi grymasami na twarzach od wielu lat noszą je dzieci Potterów, Alberów, Leonardsów, Ringterów i Jonesów. Od jakiegoś czasu zaczynam dziergać je już początkiem lata, by mieć pewność, że zdążę ze wszystkimi.
Po raz pierwszy od stu trzech lat spędzę Boże Narodzenie samotnie, mimo że dom jak zwykle będzie pękać w szwach. Błądzę po korytarzach, szukając cieni, które – mam nadzieję – będą mi znajome. Nora jest większa niż kiedykolwiek wcześniej, a moje kolana nie zginają się już tak jak powinny. Nikt nie rzuca zaklęć rozgrzewających stawy jak Artur. Dni takie jak ten utwierdzają mnie w przekonaniu, że ta moja pożal się Merlinie kronika będzie kiedyś potrzebna. Wystarczy spojrzeć, jak beztrosko teraz żyjemy, mimo że w naszych oczach czai się przeszłość. Co będzie, gdy zabraknie świadków?
Już pod koniec listopada do Nory przyjeżdża Sabelle, moje dziecię smutku. Mimo że swoimi brązowymi włosami i ciemnymi oczami wcale nie przypomina własnej matki, w każdym jej ruchu dostrzegam Letice, która dzień po Bożym Narodzeniu skończyłaby pięćdziesiąt trzy lata. Z roku na rok coraz trudniej mi ją sobie wyobrazić. W mojej pamięci na zawsze pozostanie dzieckiem z wylęknionymi oczami i dłońmi splecionymi na brzuchu. Nawet w ciąży wyglądała, jakby miała zaraz ulecieć na wietrze.
Opowiadam jej. Opowiadam Sabelle, trochę naiwnie wierząc, że mam przed sobą jej matkę. Po śniadaniu zamykamy się w małym saloniku Nory, siadamy w fotelach przy kominku i pijemy herbatę pachnącą domem. Moja pierwsza praprawnuczka dawno już wyrosła z kucania u moich stóp i podjadania czekoladowych ciastek. Teraz siaduje wyprostowana w fotelu, zakłada okulary i uzbrojona w notes przestaje być moją dziewczynką, a staje się poważną panią profesor. Na szczęście wciąż ma ten błysk w oku, który oglądałam przez wiele lat.
Czasami przychodzi do nas Fleur. Wciąż zgrabna i wyprostowana, mimo upływu lat. Już od jakiegoś czasu mogę patrzeć na jej długie, rozpuszczone srebrzyste (teraz naprawdę) włosy i nie czuć dreszczu. Jeśli ja traktowałam Sabelle jak córkę, to dziewczyna miała dwie matki. Oczy Fleur stają się mniej zimne, gdy moja synowa patrzy na tę obco-znajomą kobietę i obie się uśmiechamy, jakbyśmy chciały powiedzieć: Zobacz, jak dobrze nam poszło.
Ranki spędzam z Sabelle, opowiadając jej o bohaterach, datach i bitwach. O ludziach piszę nocami, płomień świecy jest chwiejny, tak jak moje pióro. Jesteśmy tak długowieczni, a nasza pamięć tak ułomna. Pamiętamy to, czego nie chcemy, podczas gdy najpiękniejsze chwile zacierają się w naszym umyśle. Niezależnie od tego, jak mocno się skupię, nie wiem już, jakie kwiaty podarował mi Artur, kiedy prosił mnie o rękę. Za to pamiętam kolor nieba za oknem w dniu, w którym wszystko, na co pracowaliśmy przez tyle lat, rozpadło się w drobny mak.
– Babciu? – Sabelle przerwała wczoraj mój długi monolog o wczesnych latach dyrektury Minerwy. Doszłam do wniosku, że pewnie wcale go nie słyszała zajęta rozmyślaniem o czymś innym.
– Tak, kochanie? – Popatrzyłam na nią badawczo i sięgnęłam po filiżankę z herbatą.
– Ja wciąż tego nie rozumiem. Jak… Żyliście ze sobą ponad sto lat, prawda?
– Sto cztery, jeśli chcemy być dokładne – powiedziałam cicho, wciąż nie wiedząc, do czego zmierza.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, że się kłócicie. To znaczy… Jako mała dziewczynka brałam za pewnik to, że ludzie po prostu się kochają i żyją tak jak wy. Ale…
Westchnęłam.
Sabelle pod wieloma względami jest dokładnym przeciwieństwem swojej matki. Letice była delikatna, jakby utkana z promieni słońca. Włosy tak jasne, że prawie białe odziedziczyła po Ringterach. Miała szare oczy i mleczną cerę. Wszystko w niej było jasne, blade i wiotkie. Po tym jak większość moich wnuków w taki czy inny sposób przewinęła się przez Norę, nie byłam przygotowana na Letice – moją pierwszą prawnuczkę. Bałam się spuścić ją z oka choćby na chwilę, bo zdawało się, że wystarczy tylko leciutko nacisnąć, by połamać jej kości.
Natomiast Sabelle to dziecko ziemi. W dzieciństwie potrafiła całe dnie bawić się w piaskownicy, jej pucułowate, rumiane policzki zwykle były umorusane błotem. Nikt z nas nie podejrzewał, że kiedyś będzie rozgrzebywać dawne dzieje i fakty zamiast piasku. Nawet gdybym pomyślała kiedyś, że Sabelle poświęci się nauce, podejrzewałabym raczej, że zostanie nauczycielką zielarstwa w Hogwarcie. Nie historii za oceanem tak wielkim, że nawet magia nie ułatwia podróży.
Sabelle przeczesała palcami grzywkę i popatrzyła na mnie wyczekująco. Jakby prosiła, bym domyśliła się, o co tak naprawdę chce zapytać.
– Ale? – zapytałam łagodnie. To nie tak, że nie chciałam, by wiedziała. Po prostu to jeden z niewielu tematów, do których nie lubię wracać. Dlatego trzecią świecę zapaliłam dopiero dziś. Wciąż miałam wrażenie, że słowa zapisane ostatnio przejmą nade mną kontrolę.
– No cóż… – Uśmiecha się. – Potem okazało się, że ludzie jednak czasami się kłócą. I tym trudniej mi uwierzyć, że ty i dziadek…
– Tak, ja i dziadek bardzo się kochaliśmy. I nigdy nie myśl, że ta jedna kłótnia, o której mówiłam ci ostatnio, cokolwiek zmieniła.
– Co takiego się stało? – To jedno z tych pytań, które wydają się najprostsze na świecie. Sabelle popatrzyła na mnie przenikliwie, opierając łokcie na kolanach. Była jak Hermiona, drążyła do końca. Jej dzieciństwo wypełniały zagadki i dociekania.
Uniosłam pustą już prawie filiżankę do ust, by zyskać na czasie.
– Sabelle, wiem, że czasami mogło ci się wydawać, że jestem kryształowo czystą osobą. Ale pewnie sama już wiesz, że tacy ludzie nie istnieją. Opowiadając ci dzieje naszej rodziny, ominęłam rok 1999 i kilka późniejszych lat. Na pewno to zauważyłaś.
Nigdy wcześniej nie było mi tak trudno. Czułam się trochę jak dziecko, które stłukło wazon, a teraz ma się do tego przyznać. A z drugiej strony mój lęk czerpał siłę z zupełnie innych otchłani. Wciąż pamiętałam pełne zachwytu oczy pięciolatki, gdy rzucałam Lumos. Czułam dotyk drobnych, ale silnych palców splatających mi warkocz. Sabelle powiedziała wtedy, że jestem księżycową królową. Miała najwyżej osiem lat. Byłam pierwszą osobą, do której się uśmiechnęła. Nie chciałam jej stracić.
– Na pewno wiesz, że gdy Ginny zaszła w ciążę, przeniosła się do Rumunii.
– Ze względów bezpieczeństwa, prawda? Tam wciąż było spokojnie, a Charles i Helen sami to zaproponowali, tak? – powiedziała z taką miną, jakby ktoś odpytywał ją w szkole.
– Tak… – Chciałam zamilknąć w tym momencie, ale coś nakazywało mi mówić dalej: – To nie do końca prawda, Kwiatuszku. Charlie przyjął Ginny pod swój dach na mają prośbę. A tak naprawdę to dom należał do Helen, a moja prośba była bardzo stanowcza.
– A co na to Ginny? – Sabelle znów pokazała, że potrafi zadać pytanie trafiające w sedno.
– Po tym jak powiedziała mi o ciąży, nie odezwała się do mnie ani słowem. Miała tylko dziewiętnaście lat i wciąż było w niej wiele z dziecka. Za to Artur… Artur się ze mną nie zgadzał. Gdy tylko wspomniałam o przeprowadzce, zaprotestował. Ginny zawsze była jego oczkiem w głowie.
– Ale postawiłaś na swoim.
– Tak. – Pokiwałam głową w zamyśleniu. – Zorganizowałam wszystko sama, za plecami Artura.
– A Ginny? Nie buntowała się? – Sabelle najwyraźniej nie mogła zestawić wizerunku Ginny, jaką zna, z tą sprzed siedemdziesięciu lat. Co dziwne, zwykle podczas naszych rozmów używałyśmy imion wszystkich członków rodziny, mimo że poza tym pokojem każdy starszy niż rodzice był „dziadkiem” lub „babcią”.
– Ginny przeżywała swoje burze sama. Do tego stopnia, że czasem nie wiedzieliśmy, kiedy szaleje sztorm.
21 października
1999
Czasem zastanawiam się, czy tego wszystkiego nie wymyśliłam. Czy nie uczepiłam się tej wymyślonej miłości na ponad dziesięć lat, nieco bezmyślnie, ale uparcie. Wydarłam dla siebie ten jeden rok dawno temu, a później żebrałam o godziny i minuty, których nie powinnam potrzebować.
Irytuje mnie wszystko w tym domu. To, co przypomina mi Norę, i wszystko to, co jest skrajnie różne. Nie mogę znieść współczującego wzroku Helen i zagubienia Charliego. A najgorsze są poranki i wieczory, gdy siadają razem w kuchni i po prostu rozmawiają. Mam wrażenie, że Helen niczego nie musiała sobie wymyślać.
Co mogłam wiedzieć o miłości jako dziesięciolatka? Wtedy mogłam lubić, uwielbiać, kochać go tak jak kochałam nowy model miotły, który zauważyłam na wystawie, ale którego nie mogłam mieć. Niewiele więcej wiedziałam o miłości jako jedenastolatka i piętnastolatka. Potem przyszło to, co mama nazywa przedwojniem, a ja wciąż nie wiedziałam, że to wszystko wymyśliłam, czepiając się tej myśli.
A najgorsze, że jego miłość też wymyśliłam.
Mam dosyć jej oczu, ciepłych, cieplusieńkich oczu Helen, w irytującym odcieniu miodu, wpatrujących się we mnie ze współczuciem, zrozumieniem, z troską. Nie chcę jej troski i współczucia, bo przecież doskonale wiem, że nie są prawdziwe. Współczucie to nie jest to, czego oczekujesz, gdy oznajmiasz ludziom, że spodziewasz się dziecka. Nie miałam nadziei na kwiaty, uściski i gratulacje! Ale nie oczekiwałam wiązanki wyzwisk i palącego policzka.
Mogę to napisać, podkreślić – jestem w ciąży. I nie jest to owoc miłości, jak to określają te wszystkie znudzone życiem pisarki piszące dla równie znudzonych kur domowych. Owoc głupoty. Tak, to prędzej.
Nie wiem, dlaczego Ginny zdecydowała się na pisanie pamiętnika. Nigdy nie przejawiała skłonności do zapisywania tego, co ważne, nie lubiła robić notatek. Sądząc po tym pierwszym wpisie, tylko tak mogła dać upust swoim emocjom. Pergamin pełen jest kleksów, skreśleń, a wszystkie kropki to maleńkie dziurki. Nie mogę uwierzyć, że była wtedy sama, tak daleko ode mnie.
Helen, mimo swojej niepełnosprawności, jest jedną z tych irytujących, pełnych energii osóbek. Jest drobna, z łatwością mogłaby uchodzić za młodszą ode mnie. Ma kręcone włosy, długości akurat takiej, że nie trzeba poświęcać im wiele czasu.
Niekiedy trzeba zmrużyć oczy, bo patrzenie na nią boli. Doskonale wiem, dlaczego mój brat zwrócił na nią uwagę.
Jest zamknięta w tym domu jak ja. Ale zdaje się, że wcale tego nie zauważa. Gdy nie ma Charliego, spędza długie godziny przy komputerze i nazywa to pracą. Ja w tym czasie siedzę w pokoju, który chyba powinnam zacząć nazywać swoim. Nie chcę z niego wychodzić. A już tym bardziej nie mam ochoty wyjść na zewnątrz. Nie znam tego obco brzmiącego języka, boję się tych ludzi.
W tym domu czuję się jak na terytorium wroga. Nie mogę odnaleźć się wśród tych wszystkich mugolskich sprzętów. Kuchnia w niczym nie przypomina tego, co znam. Na dodatek szafki są dla mnie o wiele za niskie.
Odkąd tu przybyłam, Helen dwanaście razy w taki bądź inny sposób proponowała mi rozmowę i pomoc. To daje średnio jedno irytujące pytanie na dwa dni.
Gdybym nie zdecydowała się na pozostanie w domu i macierzyństwo, pewnie poświęciłabym się historii, jak Sabelle. W czasie gdy uczyłam się w Hogwarcie, byłam jedną z niewielu osób, które nie przysypiały na wykładach Binnsa. Owszem, nudziłam się, zwłaszcza później, gdy wyprzedziłam program swoimi lekturami do poduszki. Ale historia zawsze mnie pasjonowała. Jak to się dzieje, że niektórzy wciąż trwają, uwięzieni między kolejnymi cyframi dat, a pamięć po innych umiera?
Moja mama zawsze powtarzała, że najważniejszy przedmiot dla młodej czarownicy to zaklęcia. Co wakacje uczyła mnie kolejnych czarów domowych. Tak naprawdę nigdy ich nie lubiłam. Ale w końcu stały się dla mnie czymś naturalnym, a przecież nie narzeka się na powietrze albo na to, że mamy u każdej dłoni po pięć palców.
Wciąż stają mi przed oczami ryciny przedstawiające Ravenclaw. To jej życiorys pojawia się w Historii Hogwartu jako pierwszy. Jej biżuterię i swój zachwyt pamiętam do dziś. Miałam dziewięć lat, gdy w końcu mama pozwoliła mi przeczytać tę zniszczoną, grubą księgę. Mimo że ryciny były przeciętnej jakości, z łatwością mogłam wyobrazić sobie, jak materiał sukni Roweny mieni się delikatnie, a biżuteria lśni.
30 sierpnia 1998, wrzosowisko gdzieś na południu Szkocji
Lato się kończy. Powinniśmy kierować się w stronę cywilizacji choćby po to, by zaopatrzyć się w cieplejsze ubrania. Nasz namiot wymaga naprawy. Już od dawna nie mamy świec, pisanie z różdżką w jednej ręce jest dosyć trudne.
Ron właśnie skończył wartę, wszedł do namiotu z Historią Hogwartu w ręce. Robi mi się mdło, ilekroć spojrzę na tę książkę.
Rankiem 31 sierpnia
To brosza! Większość nocy poświęciliśmy na przeglądanie wizerunków Roweny. Tylko na jednym z nich brosza pojawia się przypięta do sukni Założycielki. Na innym została wpleciona we włosy tak misternie, że nie dopatrzyliśmy się jej wcześniej. Na innym zaś jest częścią tła.
Kiedy wczoraj siedziałam nad prawie pustą kartką, zastanawiając się, o czym pisać, skoro tak naprawdę nic się nie dzieje, do namiotu wszedł Ron. Usiadł obok mnie i zajrzał mi przez ramię.
– Masz siłę, by zerknąć na to jeszcze raz? – Położył przede mną książkę. Popatrzyłam na niego znużona i zniechęcona.
– Tylko jeśli coś znalazłeś – odparłam.
– Znalazłem.
Sabelle nigdy nie skupiała się na historii Hogwartu. Zna ją oczywiście, jednak w kręgu jej zainteresowań zawsze będzie dominować to, co dla mnie było po prostu rzeczywistością. Dziwnie myśleć o swoim życiu jako o historii. Za kolejne sto lat (to niczym mgnienie) ten okres będzie odległy niczym czasy Założycieli.
Po wojnie te ostatnie nazwano czasami najdawniejszymi, co jest głupie i śmieszne. Jak można zapominać o tym, co było przed Hogwartem? Powstało wiele fabularyzowanych opowieści, których autorzy – a zwłaszcza autorki – łączyli Założycieli w pary we wszystkich możliwych konfiguracjach, najczęściej odbiegając od prawdy tak dalece, jak to tylko możliwe. Przeczytałam kilka takich książek. Po tym jak w jednej z nich śledziłam losy Roweny codziennie korzystającej z kominka (kilkaset lat przed wynalezieniem proszku Fiuu!), doszłam do wniosku, że pozostanę przy wersji początków Hogwartu, którą opowiedziała mi mama. Oto ona.
Gdy mury szkoły już powstały, a pierwsi uczniowie zaznajomili się z magią, Helga po raz kolejny powiła bliźnięta. Jej mąż, szanowany, ale ubogi Hufflepuff, nie posiadał się z radości. A jednak w zamku czaiła się zawiść i miała ona zaatakować z tej strony, z której nikt by się tego nie spodziewał.
W tym czasie Gryffindor został wdowcem, jego żona umarła bezdzietnie, a on przysiągł jej wierność. Mimo że założyciele nigdy nie wybrali swojego przywódcy, Godryk cieszył się największym szacunkiem. Ale to Slytherin pragnął władzy.
Rowena była najmłodszą z Czwórki, wcześnie osierocona, najbardziej ceniła sobie wiedzę. Miała oczy w kolorze zachmurzonego nieba, mleczną cerę, usta czerwone jak krew i długie włosy czarne niczym skrzydła kruka. Spędzała w swoich komnatach długie godziny. Dzięki temu znamy teraz wiele przydatnych zaklęć. Na początku nie zauważała drobnych gestów i uśmiechów Salazara.
Stało się tak, że kiedy Rowena wybrała się na przejażdżkę po hogwarckich terenach, koń poniósł. Salazar znalazł się przy niej w mgnieniu oka. Zaniósł kobietę do zamku, a następnego dnia oficjalnie się oświadczył. Rowena zwlekała z odpowiedzią, bo w gruncie rzeczy Salazar zawsze budził w niej lęk. Szanowała go jednak za doświadczenie, które zbierał kilkadziesiąt lat dłużej niż ona.
Na zamku zjawił się medyk, by obejrzeć opuchniętą nogę Ravenclaw. Przychodził prawie codziennie przez kilka tygodni, a Rowena odwlekała w tym czasie odpowiedź dla Salazara. Medyk był ledwie kilka lat od niej starszy, miał szczery uśmiech, mocne dłonie nawykłe do pracy i głęboki głos. Pochodził z rodziny mugoli, a jednak władał magią. Nikt nie uczył go nigdy zaklęć, więc Rowena z ochotą przyjęła ten obowiązek. Sama miała wiele pytań dotyczących leczenia. Tak minęły cztery miesiące.
Dzieci Helgi stawiały pierwsze kroki, podtrzymywane przez starsze rodzeństwo. Z Hogwartu wyszło już wielu znakomitych czarodziejów, prestiż szkoły wzrastał. Czwórka zatrudniała coraz więcej służby, zamek stawał się samowystarczalny. W obecnej sytuacji jedynymi jego spadkobiercami byli synowie Helgi. Poczciwy Hufflepuff jednak wcale o tym nie myślał, zajęty pracą w stajniach, ponieważ ponad zwierzęta kochał tylko swoją żonę i dzieci.
Salazar kipiał wewnętrznym gniewem. Najstarszy syn Helgi miał dopiero pięć lat, a jednak wykazywał zdolność do władania magią. Gdy Slytherin zmusił wiatr, by ten popchnął dziecko prosto w nurt rzeki, malec uniósł się lekko i opadł delikatnie na drugim brzegu. Wkrótce latanie z jednej strony na drugą stało się ulubioną, choć niebezpieczną zabawą wychowanków Hogwartu.
Salazar musiał przyznać, że dzieci Helgi, choć umorusane, głośne i niegrzeczne, znajdują się pod opieką magii. Niegodne! Wykrzykiwał w swoich lochach, zaklinając broszę w kształcie kruka. Nie mógł znieść afrontu, ostatnio coraz częściej widywał Rowenę z tym medykiem z mugoli. Od blisko półrocza nie dała mu oficjalnej odpowiedzi.
Wkrótce posłał prezent do swej wybranki, a ta gdy tylko wpięła klamrę, poczuła pragnienie, by ujrzeć Slytherina i osobiście mu podziękować. Do jej drzwi zapukał Dariusz, w ręku trzymał wianek upleciony z pospolitych kwiatów. Cóż za niegodny jej podarunek, pomyślała Rowena, bez słowa wymijając mężczyznę, którego kochała.
Nie minęły trzy dni, a na zamku odbyła się uczta z okazji zaręczyn Salazara i Roweny. Dziewczyna promieniała szczęściem, goście zwrócili uwagę na piękną broszę spinającą jej szatę nad piersią. Ruszyły przygotowania do zaślubin. Wszyscy zauważyli, że z pogodnej, trochę nieobecnej kobiety Rowena przemieniła się w chłodną, pełną jadu wiedźmę. Nie rozstawała się ze swoją broszą.
Dariusz przychodził jeszcze kilka razy do zamku, ale szybko zarzucił ten zwyczaj zniechęcony obelgami.
W tym czasie Ravenclaw prowadziła rozmowy ze skrzatami. Była to dumna i honorowa rasa, jej przedstawiciele żyli na pustkowiach, gdzie stały ich schludne i zadbane domostwa ukryte dzięki magii, o której nie śniło się człowiekowi ani wtedy, ani dziś. Wielka Czwórka pragnęła zawrzeć sojusz ze skrzatami, by poznać istotę magii i uzyskać pomoc w utrzymaniu zamku w czystości.
Tego wieczora miało się odbyć jedno z ostatnich spotkań, więc do Hogwartu przybyła setka skrzatów, z ich dumną, ale pogodną królową na czele.
Do układania się ze skrzatami wybrano Rowenę, albowiem była łagodna, a zarazem stanowcza. A jednak ten dzień kładzie się cieniem na całej naszej historii. Ravenclaw w napadzie szału, gdy skrzaty nie zgodziły się na jedną z jej próśb, zniewoliła je czarami. Od tej pory skrzaty są podległe czarodziejom. Wciąż pozostając dumnymi i honorowymi.
I tak, dzięki magii królowej skrzatów Rowenie otworzyły się oczy. Gdy czar prysł, Ravenclaw padła na kolana przed skrzacią królową i błagała ją o wybaczenie. Prosiła też o pomoc w cofnięciu własnego zaklęcia.
W noc po tym wydarzeniu Rowena nie spała. Dostrzegła wszystkie błędy ostatnich tygodni i chciała wyrzucić broszę. Wtedy jednak pojawiła się przed nią jedna ze skrzacich dam dworu. Po twarzy skrzatki spływały łzy, a jej oczy z każdą chwilą stawały się większe. Stanowczo zakazała niszczenia broszy. Wzięła ją w swoje drobne dłonie i powiedziała, że cały mrok został z niej usunięty przez królową.
Rowena szlochała przez kolejne siedem dni, a zajmowała się nią właśnie ta skrzatka. Gdy minął tydzień, Slachtka siłą uniosła swoją panią z posłania i wpięła jej we włosy broszę. Od tego czasu ozdoba była wyczulona na nawet najmniejszą oznakę fałszu i zła.
Zniewolenie skrzatów było ostatnim złym uczynkiem Roweny.
Ukochany medyk wyjechał w dalekie kraje, by wciąż się kształcić, a w końcu założył własną szkołę magii.
Slytherin do końca swych dni zatruwał się własną zawiścią, aż wreszcie musiał opuścić jedyne miejsce, jakie kiedykolwiek kochał. Hogwart pozostał w rękach dzieci Hufflepuff, które okazały się na tyle godne magii i władzy, że po dziś dzień w murach szkoły uczy się czarodziejstwa.
Taką wersję Legendy o Założycielach opowiadała mi mama. Nikt jednak nie zapisał jej w Historii Hogwartu, więc Hermiona nie mogła o niej wiedzieć. Harry’emu natomiast nie miał kto opowiadać czarodziejskich baśni. Tylko Ron mógł powiązać historię, którą opowiadałam mu, gdy nie mógł zasnąć, z upiorami, które nie dawały im spokoju nawet na jawie.
W świecie, w którym ghule mieszkają na strychach, w którym robiąc zakupy, możesz natknąć się na skrzaty domowe, a w banku obsługuje cię goblin, w świecie, w którym sama jesteś czarownicą, nie trudno opanować lęk przed potworami. Przez pięć lat nauki w Hogwarcie można zobaczyć wiele stworzeń, które mugole z góry uznaliby za monstra rodem z koszmarów.
A mimo to nasze dzieci – jak wszystkie na całym świecie – budzą rodziców, bo coś czai się pod ich łóżkiem lub w szafie.
A później dorastają i okazuje się, że te potwory tkwią w nich.
Niedługo po pierwszej bitwie o Hogwart – jak nazwali ją historycy – przekonałam się, że potwory nie zawsze są nieznane. I nie zawsze wystarczy płomień świecy, by się ich pozbyć.
Pamiętam to uczucie, ten obezwładniający strach. Gdy przymykam oczy, a wiatr hula za oknem, wciąż słyszę złowrogi warkot.
Bill słaby niczym nowonarodzone kocię w następnej chwili próbuje rozorać mi policzek. Blizny wykrzywione w grymasie i warkot, warkot, warkot wibrujący w powietrzu. Wstrzymałam oddech.
Nagle syk godzien rozjuszonej kotki. Skrzek. Trzask. Fleur, zupełnie nie Fleur. Groźna. Brzydka. Przerażająca.
Absolutna dzwoniąca w uszach cisza. Moment, w którym zdałam sobie sprawę, że jestem w jednym pokoju z dwiema bestiami. A w kątach stoją posągi, które kiedyś były moimi synami i córką. Wszyscy byli mi drodzy.
Fleur odrzuciła na plecy długie, szczeciniaste włosy barwą upodobnione do piór gołębia. Raz jeszcze syknęła. Zauważyłam, że szeroko rozpostarte palce kończą się zabójczo długimi pazurami.
Moje serce biło mocno i nierówno, dziwiłam się, że nie słychać go ponad warkotem i skrzekami. Oczy Ginny, rozbiegane, szukające. Ona nigdy nie bała się potworów spod łóżka. Bliźniacy stali pod oknem plecami do siebie.
Później, o wiele później Fleur przeprosiła nas za to mali przedstawieni. A ja zdałam sobie sprawę, że czasami te prawdziwe potwory mieszkają pod naszym dachem, śmieją się, jedzą, uczą się chodzić, mówią kocham cię, mamo, tylko po to by w końcu zniszczyć wszystko, co kiedykolwiek kochałam. I najgorsze, że pozostają przy tym tylko ludźmi.
Obiecałam sobie, że nie będę już wracać do tej sprawy, a mimo to wciąż o tym myślę. Płomień świecy pełga niespokojnie. W pokoju jest nieco zimno, powinnam rzucić zaklęcie, jeśli nie chcę, by jutro stawy bolały mnie bardziej niż zwykle.
Siedząc dzisiaj, bezsennie łatwo mogę sobie wyobrazić, że to wszystko się nie wydarzyło. W wyobraźni wciąż mam włosy rude, oczy bystre, palce proste. A jednak oddycham innym powietrzem. Przeżyłam to wszystko. Śmierci, narodziny, śluby i rozstania. Zmieniacz czasu pewnie niewiele by dał. Przecież sama nie wiem, co chciałabym zmienić.
Gdybym zmieniła bieg wydarzeń, niektórzy byliby szczęśliwsi, inni nie. Straszna to możliwość. Ale kusząca.
Mogłabym zobaczyć pierwsze uśmiechy Amelii i Emily. Dałabym szczęście Ginny, bo nikt nie wie tak dobrze jak ja, że nie dostała go tyle, ile potrzebowała. Ale czy zapobiegłabym temu, co stało się Letice, wiedząc, że nie będzie mi dane poznać Sabelle?
Wybory.
Z czasem moje decyzje ograniczyły się do dobrania odpowiednich kolorów wełny na bożonarodzeniowe swetry. Przekazałam stery młodszym ode mnie. Amelia radzi sobie świetnie, widzę w niej własne odbicie. Wydaje mi się tylko bardziej pogodna, radosna i uśmiechnięta. Głupio z mojej strony. Obie straciłyśmy dziecko. Percy. Letice. Obie dokonałyśmy kilku złych wyborów i podjęłyśmy wiele koniecznych decyzji.
Nie chcę się z nich tutaj tłumaczyć. Już od dawna wiem, że zmieniacz czasu tak naprawdę nie mógłby nam pomóc.
Świeca gaśnie. Szkoda. Mam wrażenie, że nie zdążyłam zapisać tylu ważnych spraw. Tylu gestów, spojrzeń i słów, o których nie można zapomnieć, bo są tak ważne, bardzo ważne dla całej naszej rodziny.